Santa Fe - nieodkryta perła Panamy (16-17.03.2014)

Może lekko przesadzam z tą perłą, ale niewątpliwie Santa Fe, nie jest miejscem, w którym spotyka się tłumy turystów. Ma to swoje dobre i złe strony. Dobre, to stosunkowo niskie ceny i możliwość obserwowania życia zwykłych ludzi. Do złych stron, trzeba zaliczyć sposób oznakowania ciekawych miejsc czy szlaków. Widać, że społeczność Santa Fe chciałaby czerpać dochody z turystyki i nawet coś ku temu przedsięwzięła. Jednak, najprawdopodobniej, zabrakło konsekwencji i woli doprowadzenia tej sprawy do końca. Wskutek tego trudno trafić do interesujących miejsc, a gdy już ta sztuka się uda, to nie ma się pewności, czy aby na pewno jest się na właściwym szlaku.

Zanim przejdę do opisu kolejnych wydarzeń z naszej podróży, pozwolę sobie wyjaśnić, co oznacza nazwa Santa Fe. Miejscowości o identycznej nazwie można spotkać w wielu krajach kolonizowanych przez Hiszpanów. Kolonizacja wiązała się z chrystianizacją i stąd wiele miejscowości ma nazwy bezpośrednio  odwołujące się do Chrześcijaństwa. Nie inaczej jest w przypadku Santa Fe, które na polski można przetłumaczyć jako Święta Wiara. Zatem można rzec, że mieszkamy w Świętej Wierze ;-)

Nasz pierwszy dzień w Santa Fe zaczął się od śniadania. W hotelowym informatorze było napisane, że śniadanie jest lekkie. Była to absolutna prawda - śniadanie rzeczywiście było lekkie. Nawet bardzo. Porcja dla nas trzech mieściła się na jednym półmisku. Na szczęście kolejne śniadania były już nieco cięższe i dostawaliśmy już osobne talerze z naszymi porcjami. 

Nie można tego wykluczyć, że to pierwsze śniadanie było tak lekkie dlatego, że czekała nas zapowiadana konna przejażdżka. Gluś powątpiewał w swój udział w tym przedsięwzięciu, ale bał się stchórzyć i jedynie powtarzał jak mantrę, że konie go nie lubią, a i on koni nie lubi. Jak się później okazało, te twierdzenia były raczej bezpodstawne. Koń znosił (i nosił) Glusia dzielnie, a i po Glusiu nie widać było strachu, tak go dobrze maskował.

Nasze rumaki przyprowadzono już pod koniec śniadania. Razem z końmi przybył nasz małomówny przewodnik Señor Eric, starszy mężczyzna, który już od kilkudziesięciu lat jest z końmi za pan brat. Mieliśmy do wyboru dwie trasy, krótszą i prostszą oraz dłuższą i trudniejszą, ale za to bardziej malowniczą. Oczywiście, zdecydowaliśmy się na tę drugą.

Nasze koniki przed wyruszeniem w drogę.

Każdy z nas dostał swojego rumaka. Gluś największego, a my z Brombą dwa nieco niższe. Generalnie wszystkie konie w tych okolicach nie należą do gigantów i raczej są niewielkie, ale ten Glusia wyglądał całkiem dobrze. Sprawiał tylko wrażenie nieco bardziej żywiołowego niż pozostałe dwa. Jak się okazało, to pierwsze wrażenie nie było do końca prawdziwe, gdyż to koń Bromby był najbardziej dynamiczny. Trzeba jednak przyznać, że Bromba, jako jedyna z naszej trójki, miała wcześniej kontakt z jazdą konną i jest wielce prawdopodobne, że jej rumak lepiej sobie radził tylko dzięki jej doświadczeniu i umiejętnościom. Za to mój konik był chyba najbardziej ospały, albo to ja jestem tak mało uzdolniony w tej dziedzinie. Trudno to orzec.

Nasza jazda przebiegała to w górę to w dół i dostarczała wielu emocji. Najciekawszym momentem było niewątpliwie przejście przez rzekę. Należy w tym miejscu dodać, że rzeka miała kamieniste dno, a kamienie, które się na owe dno składały, wcale nie były małe. Tym samym, istniała obawa, że końska noga zakleszczy się pomiędzy jakimiś kamlotami, a my wylądujemy w rzece. Nie mówiąc już o biednym koniu, który przy tej okazji może sobie złamać nogę. Okazało się jednak, że konie potrafią sobie poradzić w takiej sytuacji i bezpiecznie przeprawiły nas na drugi brzeg. Jedynie podczas tej przeprawy udało mi się jechać jako pierwszy, bo w każdym innym miejscu na czele była Bromba, nasza mistrzyni konnej jazdy.

Przejażdżka trwała około 3 godzin. Po jej zakończeniu udaliśmy się samochodem w podróż nieukończoną drogą, która miała połączyć Santa Fe z wybrzeżem karaibskim. Droga wiodła częściowo przez pobliski park narodowy. Po drodze próbowaliśmy odnaleźć szlak prowadzący do trzech wodospadów, ale mimo zasięgania języka u miejscowych, ta sztuka nam się nie udała. Za to jadąc nieco dalej tą nieukończoną drogą, odnaleźliśmy inny wodospad, któremu nadaliśmy imię Wodospadu Izaury. Dlaczego akurat Izaury, niech pozostanie naszą tajemnicą.

Widoki, jakimi dane było nam się raczyć.

Droga, którą przemierzaliśmy, jest stosunkowo nowa i w bardzo dobrym stanie, ale wije się tak, że Gluś miał wątpliwości, że nasz Hyundai da sobie z nią radę. Nie było jednak tak źle i nie tylko szczęśliwie dojechaliśmy do jej krańca, ale też wróciliśmy do naszego domu. Na kolację udaliśmy się do poznanej dzień wcześniej "kurczakarni". Tym razem wzięliśmy większy zestaw i podobnie jak wcześniej było smacznie i tanio. Nasza jadłodajnia też miała religijne imię Pollo de Juan XXIII.

W tej rzece zażywaliśmy kąpieli. Woda była zimniejsza niż w Morzu Karaibskim,
ale nie tak zimna jak w naszych górskich rzekach. Temperaturą bardziej przypominała polskie jeziora.

Kolejny dzień to dwa trekkingi. Najpierw wyruszyliśmy do jednego z wiszących mostków tylko dla pieszych, a że tradycyjnie, nie mogliśmy go znaleźć, to szliśmy po prostu w kierunku rzeki, licząc na znalezienie jakiegoś miejsca nadającego się do kąpieli. Nasze wysiłki nie poszły na marne i znaleźliśmy wspaniałe miejsce. Kąpiel była bardzo przyjemna i orzeźwiająca. W drodze powrotnej Glusiowi udało się znaleźć mostek, którego wcześniej nie mogliśmy znaleźć. Udało mu się także namierzyć inne ciekawe miejsce, w którym jedna rzeka wpływała do drugiej.

Jedna z wiszących kładek dla pieszych, których kilka można zobaczyć w okolicy Santa Fe.
Ta jest najdłuższa. Udało nam się ją odnaleźć pierwszego dnia naszego pobytu w tym miejscu. 
Jednak było to już po zmroku i dlatego wtedy tylko się nią przeszliśmy. Na zdjęcia było zbyt ciemno.

Później wyruszyliśmy na ponowne poszukiwanie tych wodospadów, których nie udało nam się znaleźć dzień wcześniej. Tym razem trafiliśmy na lepiej zorientowanego mieszkańca, który wskazał nam początek szlaku. Jego odnalezienie nie było łatwe, gdyż, jak się okazało, aby na niego wejść trzeba było przejść przez zamkniętą furtkę, wyglądającą jak wejście do cudzego ogródka.

W okolicznych rzekach można spotkać całkiem spore głazy. To fajnie, bo mogę się na nie powspinać ;-)
Jeden był tak ogromny, że aby z niego zejść musiałem się z całkowicie zwiesić i szukać miejsca, gdzie mógłbym oprzeć stopę. W tym ostatnim pomagała mi Bromba, nakierowując mnie na bezpieczne miejsca.

Same katarakty były takie sobie, ale trekking był bardzo udany. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że była to wersja dla zaawansowanych. W którymś momencie szliśmy w górę tak stromej ściany lasu deszczowego, że zdecydowaliśmy się zawrócić. Było ślisko i w każdej chwili można było zsunąć się w dół do rzeki i wylądować na zalegających w niej głazach. Na dodatek nie było pewności, że idziemy właściwym szlakiem, chociaż Gluś - nasz przewodnik - zapewniał, że tak. Jednak zwyciężył rozsądek i zdecydowaliśmy się zawrócić. Zejście w dół okazało się dużo trudniejsze niż samo wejście, ale daliśmy radę. Cała nasza drużyna spisała się na medal.

W chatce widocznej na zdjęciu wciąż mieszkają ludzie. Nawet mają tam prąd.
Ten szary słupek po prawej to typowy licznik energii elektrycznej.

Nie zdecydowaliśmy się na kontynuowanie wspinaczki również dlatego, że zbliżał się zmrok, a perspektywa przedzierania się przez las deszczowy w nocy wcale nam się nie uśmiechała. Decydując się na odwrót we właściwym momencie, zdążyliśmy przed zmrokiem. Po dotarciu do samochodu udaliśmy się na zasłużony posiłek. Jak zwykle do naszej "kurczakarni". Jednak tym razem była jeszcze nieczynna, a obsługa, czyli najprawdopodobniej właściciele tego interesu, dotarli na miejsce tuż po nas. Dowiedzieliśmy się, że przygotowanie wszystkiego zajmie im trochę czasu i najlepiej będzie jak przyjedziemy za 1,5 godziny. Tak też zrobiliśmy, ale kurczaki z grilla wciąż nie były gotowe. W zamian zaproponowano nam kurczaki smażone w bardzo dobrej panierce. Do tego była, również zasmażana, juka oraz sałatka. Poprzedniego dnia dostaliśmy frytki z platanów, czyli mniej słodkiej odmiany bananów, a więc każdego dnia mogliśmy spróbować czegoś innego. Do picia braliśmy zawsze zimną colę.

W tym miejscu zaparkowaliśmy samochód. Dalej szliśmy już pieszo..

Tuż obok naszej jadłodajni znajdował się jakiś wyszynk z drzwiczkami jak do salonu z amerykańskiego westernu. Niczym na filmie, przed drzwiami stał sobie zaparkowany koń, którym przyjechał jeden ze spragnionych alkoholu okolicznych chłopów. Zwłaszcza w niedzielę w okolicy wyszynku widać było sporo podpitych mężczyzn. Doszło nawet do jakiejś bójki. Chyba ktoś interweniował, gdyż po jakimś czasie przyjechał policjant patrolujący okolicę na quadzie. Bójka zakończyła się nim dobrze się zaczęła, więc policjant tylko pogadał z obecnymi na miejscu ludźmi i pojechał dalej.

Wiszący most widziany z perspektywy przekraczającego go pieszego.

Dla nas całe to zamieszanie nie stanowiło najmniejszego zagrożenia. Po prostu obserwowaliśmy je jedząc nasz wieczorny posiłek. Po nim udaliśmy się do naszego hotelu na ostatnią już noc w Santa Fe.

Duża dawka wysiłku i zaledwie dwa posiłki dziennie sprawiają, że powoli zaczynamy zrzucać zbędny tłuszcz, co akurat nie jest takie złe :-)

Jeden z pięknych widoków, które dane nam było oglądać.

Miejsce, w którym jedna rzeka wpada do drugiej.

Drzewo pomarańczy, których mnóstwo jest w okolicy. Gluś skusił się na jeden z owoców,
jednak spotkało go to samo, co kiedyś mnie w Rzymie - pomarańcza była kwaśna i niedobra. 

Komentarze

  1. Dziękujemy za fotki, zawsze to łatwiej sobie wyobrazić to co opisujesz.
    Pozdrawiamy z deszczowego dzisiaj miasta :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękne widoki, aż chciałoby się tam być. Pozdrawiamy podróżników :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!