Wulkan Irazú nie chce się nam pokazać, wiec kierujemy kroki ku Tortuguero (24.03.2014)

Tego dnia również wstaliśmy wcześnie, aby o 8:00 wyruszyć pod wulkan. Hotel, który wybraliśmy znajdował się obok restauracji. Już w trakcie zameldowania dostaliśmy kartki na śniadanie i rano udaliśmy się z nimi do owej restauracji. Mogliśmy wybrać jeden z kilku wariantów. Gluś z Brombą wybrali tortille z serem, a ja wziąłem gallo pinto z jajkami sadzonym. Jak już chyba wcześniej pisałem gallo pinto, czyli "malowany kogut", to ryż zmieszany z fasolą z dodatkiem przypraw. Jest to typowe danie śniadaniowe w Kostaryce i już zdążyłem się do niego przyzwyczaić. Dania zamówione przez Brombę i Glusia, chociaż wydawały się bezpieczne, okazały się niezbyt dobrym wyborem. Tortilla okazała się stosunkow grubym kukurydzianym plackiem, a ser miał płynną konsystencję i został podany w osobnym pojemniku. W smaku w ogóle nie przypominał twardych serów, które już tutaj jedliśmy i polubiliśmy. Dla Bromby ten zestaw okazał się zupełnie niezjadliwy, więc się z nią zamieniłem. Dzięki temu nie padła z głodu, a ja bez problemu poradziłem sobie zarówno z tortillą, jak i serem. Chociaż raczej nie zaliczę tego dania do moich ulubionych, to jednak dało się je zjeść.

Pogoda była pochmurna, jednak pełni nadziei ruszyliśmy w górę. Im byliśmy wyżej, tym gorzej to wyglądało. Gdy dotarliśmy pod bramę parku, pani w okienku, zamiast sprzedać nam bilety, wyjaśniała po hiszpańsku, że dzisiaj zachmurzenie jest tak spore, że niczego nie zobaczymy, więc nie ma sensu abyśmy wjeżdżali do parku. Zaoferowała się, że może dać nam numer telefonu, abyśmy mogli zadzwonić i spytać jaka jest pogoda. 

W drodze do Tortuguero widzieliśmy kilka plantacji bananów.

 W takiej sytuacji nie pozostało nic innego jak zrezygnować z tego punktu programu i przejść do kolejnego, którym była wizyta w Parku Narodowym Tortuguero, położonym na karaibskim wybrzeżu Kostaryki. Park ten słynie szczególnie z możliwości obserwowania składania jaj przez duże morskie żółwie, jednak nam nie będzie dane oglądanie tego niezwykłego spektaklu, gdyż składanie jaj rozpoczyna się dopiero w kwietniu. Mimo tego, podobno, warto odwiedzić to miejsce, bo jest wyjątkowe i sporo w nim różnych zwierząt. Nazwa Tortuguero wzięła się od słowa tortuga oznaczającego żółwia.

La Pavona. Tutaj zostawiliśmy nasz samochód i przesiedliśmy się do łódki.
Na zdjęciu widać restaurację. Parking znajduje się za nią.

Reszta dnia upłynęła nam na podróżowaniu i to nie tylko samochodem. Park Tortuguero jest położony w takim miejscu, że można do niego dotrzeć jedynie łodzią. Na miejscu nie ma żadnych samochodów, ani nawet dostatecznie szerokich ulic. Zresztą ulica jest tylko jedna.  Słowo "ulica" nie jest tu może najlepsze, gdyż może budzić złe skojarzenia. W rzeczywistości jest to bardziej nieco szerszy chodnik. 

Aby dotrzeć do Tortuguero trzeba trafić do jednego z miejsc, z którego odpływają łodzie. Dla nas takim miejscem była La Pavona. Na miejscu jest jedynie spory parking i takaż restauracja. Nic więcej. Jest też oczywiście rzeka, którą płynie się dalej. Do samej La Pavony można dotrzeć jedynie drogą nieutwardzoną. Jednak jest ona szeroka i wydaje się możliwa do pokonania nawet samochodem osobowym. Przynajmniej w porze suchej.

"Port" rzeczny w La Pavona.

Zarówno droga, jak i samo miejsce, były dla mnie niewiadomą. Na szczęście zarówno droga, jak i parking okazały się bezpieczne. Parking jest strzeżony, a samochody stoją pod wiatą. Za tę przyjemność płaci się 5000 kolonów, czyli 10 dolarów za dobę. Zapłaciliśmy za jedną, chociaż istniało duże prawdopodobieństwo, że zostaniemy dwie noce. W sąsiadującej z parkingiem restauracji były toalety, ale skorzystanie z nich było płatne i kosztowało 500 kolonów ($1).

Płyniemy łodzią publiczną, czyli lokalnym autobusem rzecznym.

Na łódź do Tortuguero trzeba było trochę poczekać. Na miejsce przybyliśmy przed drugą, a łódź odpływała dopiero około 16:00-16:30. Trochę informacji udzielił nam po angielsku jakiś facet podający się za przewodnika. Inny sprzedał nam bilety na łódź publiczną. Były to niewielkie karteczki, dwie białe i jedna jasno niebieska  Karteczki miały różne kształty i wypisany długopisem napis La Pavona - Tortuguero 2000 colones. Mimo, iż bilety budziły spore wątpliwości, okazały się właściwe. Prawdziwa była również cena ($4 w jedną stronę).

Czekając na łódź przepakowaliśmy nasze bagaże. Zdecydowaliśmy się nie zabierać walizek Bromby i Glusia, a jedynie moje plecaki: główny i podręczny. Do głównego miały się zmieścić rzeczy, które będą potrzebne na dzień lub dwa w Tortuguero. Pozostałe moje rzeczy oraz walizki zostały w samochodzie.

Łódź wypłynęła dopiero około 16:30 i płynęła na miejsce około dwóch godzin. Tutaj jest teraz pora sucha, a co za tym idzie, poziom rzeki jest niski. Przez większą część trasy łódź płynęła bardzo ostrożnie z jednym członkiem załogi stojącym na dziobie, dopiero bliżej Tortuguero można było włączyć oba silniki i ruszyć pełną parą.

Gdy dotarliśmy na miejsce było już ciemno, co nigdy nie jest dobre, gdyż trudno wtedy przyjrzeć się okolicy czy hotelom. Od razu po przyjeździe kupiliśmy bilety na wycieczkę łodzią po parku na godzinę 6:00 następnego dnia. Tak wcześnie, gdyż wtedy jest jeszcze chłodno i istnieje większa szansa na zobaczenie ciekawych zwierząt. Jeden bilet kosztował $20. Zdecydowałem się na miejsce noclegowe polecane na blogu przez jednego Amerykanina. Przybytek ów nazywał się Princesa del Mar. Za nasz pokoik płaciliśmy zaledwie $30 za noc. Stało w nim jedno łóżko małżeńskie, jedno pojedyncze i piętrus. Na wyposażeniu był jeszcze stolik i wentylator. Była też niewielka łazienka. Amerykanin pisał, że jest ciepła woda. U nas nie było, chociaż pod prysznicem zamontowany był przepływowy podgrzewacz wody.

Podobne urządzenia oraz identyczny sposób montażu widziałem już w Peru i Boliwii, czyli kable na wierzchu i wszystko połączone na taśmę izolacyjną, nawet samo urządzenie do zaczepu w suficie. W podgrzewaczu są otwory i to z niego leci woda, pod którą trzeba się wykąpać. Na pierwszy rzut oka wygląda to tak, jakby groziło porażeniem prądem. Jest jeszcze jedna analogia do mojej poprzedniej podróży, tutaj także podgrzewacz nie działał i woda leciała tylko zimna. Próbowałem nawet interweniować w tej sprawie, ale po 21:00 zamknięto restaurację, która pełniła też rolę recepcji i nie udało mi się znaleźć kogoś komu mógłbym to zgłosić. Na szczęście nie jesteśmy już pod wulkanem Poás i nie jest to specjalny problem. Tutaj w nocy jest raczej za gorąco niż za zimno, więc zimny prysznic nie jest taki straszny.

Przed kąpielą i spaniem zjedliśmy jeszcze w naszej restauracji dobrą kolację. Ceny jedzenia nie są tu tak niskie jak noclegu, ale jak na Kostarykę to nie są wysokie. Przeszliśmy się jeszcze po Tortuguero i posiedzieliśmy trochę w malutkim parku nad laguną. Tortuguero jest położone na wąskiej mierzei otoczonej z jednej strony przez Morze Karaibskie, a z drugiej przez wspomnianą lagunę. Laguna ma bardzo regularny kształt, długiego i wąskiego prostokąta, sama mierzeja też jest regularna, Wygląda to wszystko tak, jakby zostało wykonane przez człowieka. Jak widać, natura potrafi zaskakiwać. Laguna ma połączenie z morzem, wpływają też do niej okoliczne rzeki. To właśnie od strony laguny przypływa się do Tortuguero. Od strony morza nie ma tu żadnego portu.

Jeszcze jeden ważny szczegół, który przesądził, że zdecydowaliśmy się zostać w Morskiej Księżniczce. Mamy tu całkiem dobrze działający internet (WiFi). Dzięki temu Gluś będzie mógł przeglądać swoją pocztę, a ja będę mógł dalej pisać bloga, chociaż przyznaję, że już trochę mi się nie chce ;-)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!