Barcelona - Panama (8.03.2014)

Kolejny dzień nie należał do specjalnie interesujących, ale każda podróż składa się z chwil ciekawych i chwil nudnych, a często nawet męczących. Zupełnie podobnie, jak w życiu, które dla każdego z nas jest swoistą podróżą. Dobrze, jeżeli sami siedzimy za sterami i możemy kierować statkiem naszego losu, ale często jest tak, że płyniemy tam, gdzie poniesie nas nurt i wtedy bywa różnie.

W podróży, pewnie dlatego, że jej czas jest dla nas z góry określony, zwykle sami decydujemy o kolejnych krokach i nie poddajemy się nurtowi. Chociaż i wtedy, czy to wskutek zbiegu okoliczność, czy też błędnych założeń lub braku wystarczających informacji, zdarzają się sytuacje niezaplanowane.

Wstaliśmy wcześnie, już o 5:00, aby zdążyć na pociąg R2 Nord na lotnisko, odjeżdżający z dworca  Sants o 6:09. Jeszcze w domu wynotowałem sobie trzy godziny odjazdu pociągów i ten był ostatni na mojej liście, gdyż uznałem, że późniejsze byłyby już ryzykowne. Pociągi na lotnisko odjeżdżają co około pół godziny, a do terminala T2 lotniska El Prat jadą 22 minuty. Później, do pokonania jest kilkuminutowy odcinek pieszo, a następnie trzeba jeszcze dojechać darmowym autobusem lotniskowym do terminala T1. Autobusy jeżdżą często, bo co kilka minut, jednak sam przejazd, według różnych źródeł,  może zająć od 10 do 15 minut. Nasz samolot odlatywał o 8:50. Biorąc pod uwagę to, że samolot to nie autobus i na lotnisku zawsze trzeba być sporo wcześniej, pociąg o 6:09 wydawał mi się ostatnim bezpiecznym.

Zwykle mój plan podróży jest mocno napięty i rzadko kiedy przybywam gdzieś przed czasem. Znacznie częściej na ostatnią minutę, a niekiedy i później. Zwykle mi się to jakoś upiecze i pewnie dlatego wciąż zbytnio nie stresuję się tym, aby ściśle pilnować zegarka. Tym razem jednak nie byłem sam i starałem się nie dodawać dodatkowych emocji do naszej wycieczki. Niestety, już wyjście z naszego mieszkanka na Mariensztacie, ups! sorry, na El Raval, było trochę późniejsze niż założyłem.

Warto w tym momencie wspomnieć, że wczesnym rankiem nasza uliczka wygląda nieco upiornie. Snują się po niej różne zbłąkane duszyczki. Jedna taka, młody chłopak, wyglądający na narkomana, chciał ode mnie coś do picia. Nic nie miałem, a że narzekał na swój los, to odesłałem go do organizacji charytatywnych. To mu się nie spodobało, ale też lekko ostudziło jego zapędy do użalania się nad swym losem. 

Przy okazji mała dygresja. Dokładnie na przeciwko wejścia do naszego mieszkania jest publiczna przychodnia lekarska i z tego, co zaobserwował nasz etatowy obserwator Gluś, jest to miejsce odwiedzane praktycznie tylko i wyłącznie przez ludzi podobnych do owego chłopaka. Być może w Hiszpanii jest już tak, że publiczne przychodnie są wyłącznie dla marginesu społecznego, a cała reszta korzysta z prywatnej służby zdrowia. Kto wie, może i nas to czeka?

Wracając do naszych losów, powiem tylko, że cała droga od mieszkania aż do shuttle busa, który zawiózł nas na terminal T1, była pokonywana w najszybszym możliwym tempie. Uszczegóławiając, w najszybszym możliwym tempie dla Glusia, który był naszym hamulcowym. Jednak to nie z jego winy nie zdążyliśmy na pociąg odjeżdżający o 6:09. Spóźniliśmy się o 5 minut i to była moja wina, gdyż należało wyznaczyć pobudkę o 10 minut wcześniej. Ostatecznie pojechaliśmy pociągiem o 6:41, ale byłem dobrej myśli, mając w pamięci sytuację sprzed roku, kiedy również nie zdążyłem na ostatni "bezpieczny" pociąg i w niczym nie przeszkodziło to moim planom, a na lotnisku miałem jeszcze sporo czasu. Podobnie było i tym razem. Zdążyliśmy bez problemu. 

Przelot do Madrytu nie zapisze się w naszej pamięci niczym szczególnym. Po prostu był. Sam lot trwał niespełna godzinę. Linia Iberia, która obsługuje zarówno nasze loty z i do Barcelony oraz te do Panamy i z Kostaryki, na krótkich odcinkach nie serwuje posiłków i, niczym w tanich liniach, można je tylko kupić. Na tak krótkim locie nie stanowi to najmniejszego problemu, zwłaszcza, że Gluś zrobił nam kanapki na drogę. Sam się zadeklarował i tak też zrobił. Jednak, aby nie obrósł w piórka, dodam, że trzeba było przypilnować, aby spełnił tę swoją obietnicę, bo coś nie mógł zabrać się za jej wypełnienie. Fakt jest faktem, że ostatecznie je zrobił i były bardzo smaczne :-)

Na lotnisku w Madrycie także mieliśmy trochę czasu i nawet to, że musieliśmy przedostać się z terminalu 4 do terminalu 4S, nie było dla nas uciążliwe. Litera S w nazwie terminala oznacza, że to terminal satelicki. Co ciekawe, z terminalem głównym łączy go kolej podziemna. Na lotnisku w Madrycie fajne jest to, że podaje się czasy potrzebne na dotarcie z jednego miejsca w drugie. Dla nas było to 20 minut, wliczając w to wspomnianą wcześniej kolejkę. Swoją drogą, gdy widzi się te lotniska, czy to w Barcelonie, czy to w Madrycie, to widać, że nasze nowe lotniska w Gdańsku i w Warszawie to prawdziwe maleństwa.

Na lotnisku w Madrycie Bromba wypiła herbatę, już ni darmową jak w Monachium, i wpałaszowaliśmy kanapki. Ceny w strefie wolnocłowej były mało atrakcyjne. Mimo tego Gluś kupił sobie wodę toaletową i teraz pachnie nam tu niczym sam Antonio Banderas. Już nawet obiecuje schudnąć, aby jeszcze bardziej się do niego upodobnić. W każdym razie, ze mną ma spore szanse tego dokonać ;-)

Lot do Panama City miał trwać,  według rozkładu,  11 godzin. Pilot później zredukował ten czas do 10 godzin i 20 minut, ale i tak zapowiadało się nieciekawie. Na dodatek, nie dostaliśmy miejsc, które wcześniej wybrałem przez internet. Samolot ma siedzenia w konfiguracji 2+4+2 i mieliśmy siedzieć tak, że Bromba z Glusiem zajmą dwa miejsca od okna i będą siedzieć razem, a ja zajmę miejsce w czwórce i będzie nas rozdzielał korytarz. Ostatecznie posadzono nas razem w czwórce. W efekcie zostałem odcięty od korytarza, a tego nie lubię, gdyż każde opuszczenie miejsca wiąże się z koniecznością proszenia o wstanie pasażera siedzącego obok. Liczyłem na to, że może mi nikogo nie dosadzą, ale los uśmiechnął się do mnie w inny sposób. Obok mnie usiadła Francuska, której koleżanka siedziała w rzędzie przed nią. Jedna z nich poprosiła mnie o zamianę. Początkowo się nie zgodziłem, ale później dotarło do mnie, że dzięki temu będę siedział przy korytarzu i dokonaliśmy zamiany. W efekcie Bromba z Glusiem siedzieli z Francuzkami, a ja z jakimiś mało rozgarniętymi Hiszpanami, Piszę mało rozgarniętymi, gdyż musiałem pomagać im wypełniać panamską deklarację celną, mimo iż ta, wypisana była w ich ojczystym języku.

Sama podróż minęła wyjątkowo dobrze. Wszystkim nam udało się przespać większą jej część i to było największym jej plusem. Samolot, którym lecieliśmy był bardzo stary. Nie miał ekranów w zagłówkach, tylko duże monitory rozmieszczone co jakiś czas na suficie, Na dodatek ten najbliżej nas zepsuł się i wyświetlał tylko pasy. Jedzenie było całkiem dobre. Przynajmniej moje, bo Bromba z Glusiem trafili na mało sympatyczne stewardesy i te nie pozwoliły im wybrać dania obiadowego, tylko zaserwowały makaron w jakimś dziwnym sosie, który im nie zasmakował. Sam wziąłem kurczaka. Był w dobrym sosie i z ziemniakami. Bardzo smaczny zestaw. Mniam... Do stewardes obsługujących moją stronę nie mogę mieć zastrzeżeń. Muszę jedynie dodać, że wbrew obiegowej opinii, nie wszystkie stewardesy są ładne. W tym samolocie nie było takiej ani jednej.

Na lotnisku w Ciudad de Panamá panował typowo latynoski chaos. Najpierw dostaliśmy dodatkowe kwitki do wypełnienia, jakbyśmy nie mogli dostać ich w samolocie. Na dodatek nie było żadnych stolików albo chociaż półek, aby je wypełnić. Jeszcze większy chaos był przy obieraniu bagaży, które ostatecznie trafiły na inną taśmę niż powinny, po czym najprawdopodobniej zostały z niej zrzucone i tak sobie leżały tuż przy niej. O tym procederze dowiedzieliśmy się od innych Polaków, którzy przylecieli tym samym lotem i znaleźli tam swoje walizki.

Do hotelu pojechaliśmy oficjalną taksówką, która kosztuje $30 dla 1-2 osób i 40 dla większej liczby. Dostaliśmy pokój numer 8012 i zapłaciliśmy o 20 dolarów więcej niż wynikało z rezerwacji na hotels.com, ale ze zmęczenia już się nie targowaliśmy. W pokoju, a w zasadzie na całym piętrze, nie działał internet. Stąd brak relacji. Już po zmroku, zrobiliśmy z Glusiem mały obchód okolicy. Kupiliśmy bułki i masło, bo z Barcelony przywieźliśmy ser i wpadliśmy na pomysł zrobienia kanapek. W pokoju nie było lodówki i inaczej ser trzeba by wyrzucić. Gwoli prawdy, dodam, że kanapki zjadłem głównie ja. W trakcie obchodu kupiliśmy też po małym, lokalnym piwie Panama i popijaliśmy je spacerując. Jedne z przejeżdżających taksówkarzy postraszył nas gwardią, więc wypiliśmy je i porzuciliśmy dowody zbrodni, czyli puszki. Samo piwo bez rewelacji.

Łazienki w tym hotelu mają ściany z zmatowionego szkła, przez które co prawda nie widać szczegółów, ale zarysy sylwetki już tak. Rodzi to pewne komplikacje z zachowaniem intymności, ale jakoś musimy sobie z tym radzić. Spać poszliśmy około 22:00.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!