Ciudad de Panamá zdobyte (9.03.2014)
Wreszcie koniec z nudnymi wpisami o znanej wszystkim Europie i tymi jeszcze nudniejszymi, związanymi z koniecznością przemieszczenia się z miejsca na miejsce. Zaczyna się prawdziwa przygoda i prawdziwe emocje.
Na początek jeszcze małe wyjaśnienie. Jak pewnie zauważyliście, mój blog jest pozbawiony zdjęć. Nie jest to świadomy zamysł, lecz wynik braku czasu. Obiecuję, że to nadrobię i dodam zdjęcia do wszystkich wpisów, nawet tych starszych. Nie mogę tylko napisać kiedy.
Obudziliśmy się jeszcze przed szóstą, a to za sprawą Glusia, który ewidentnie najmocniej odczuwa skutki tzw. jet lag, czyli problemów ze zmianą strefy czasowej. Wspomniany Gluś nie dał nam spać i chcąc, nie chcąc, zwlekliśmy się z łóżek, po czym udaliśmy się na śniadanie. Do wyboru były trzy zestawy: amerykański, kontynentalny i panamski. Spróbowaliśmy wszystkich trzech, przy czym Gluś trafił najgorzej. Wybrał zestaw kontynentalny, który nadawał się bardziej dla dzieci, gdyż składały się na niego owoce, płatki śniadaniowe i jogurt. Zestawy Bromby i mój były lepszymi strzałami. Były smaczniejsze i można było się najeść. Mój, panamski składał się z jajecznicy, podsmażanych kawałków jakiejś kiełbaski i dwóch placków kukurydzianych. Odstąpiliśmy nieco Glusiowi, aby nie był pokrzywdzony. On oddał nam część swoich owoców, więc byliśmy kwita.
Wspomniałem wczoraj o problemach z intymnością w naszej łazience. Aby zapewnić Brombię tę intymność, udaliśmy się z Glusiem na mały rekonesans. Tym razem za dnia. Dzisiaj jest niedziela i zauważyliśmy, że większość sklepów jest tutaj zamknięta. Chcieliśmy poszukać jakiejś papierowej mapy Panamy, więc wpadłem na pomysł, aby pojechać taksówką na główny dworzec autobusowy, czyli terminal Albrook. Taksówka kosztowała $4, a taksówkarz tłumaczył się, że to stawka niedzielna. Naszym zdaniem cena i tak była przystępna. Na dworcu chciałem kupić kartę na metrobusy i, jeśliby się udało, bilety z Santiago do San Jose w Kostaryce, które będą nam potrzebne na dalszym etapie naszej podróży. Metrobusy to komunikacja miejska w Panamie. Są to nowoczesne, klimatyzowane autobusy. Ich uzupełnieniem są tzw. diablos rojos, czyli czerwone diabły. Są to kolorowo pomalowane, pełne różnych ozdób i światełek, autobusy szkolne rodem z USA. Wszyscy znamy je z amerykańskich filmów. Oczywiście mają już swoje lata, jednak wciąż wożą pasażerów, a wyglądają często lepiej niż za swych młodych lat, przynajmniej z zewnątrz. Władze miejskie Panamy nie chcą diablos rojos na ulicach i docelowo metrobusy mają je wyeliminować. Dlatego przejazd metrobusem jest tak tani.
Niestety, żadnych biletów nie kupiliśmy i wróciliśmy niepyszni do hotelu. Okazało się, że zakup karty do metrobusu jest niemożliwy bez okazania paszportu, którego nie mieliśmy. Zresztą niczego nie zabieraliśmy, bo miał to być jedynie półgodzinny obchód okolicy. Biletów na autobus do Kostaryki także nie kupiliśmy, gdyż kasa linii przewozowej, którą chcieliśmy jechać, była nieczynna. W końcu jest niedziela. Mapy już nie szukaliśmy, bo i tak zmitrężyliśmy zbyt dużo czasu i nie chcieliśmy niepokoić Bromby naszym niespodziewanym zniknięciem.
Do hotelu wróciliśmy taksówką, również za 4 dolary. Jak się okazało, spontaniczny pomysł spełzł na niczym. Jednak, przy tej okazji, zauważyłem, że karta na metrobusy, to teraz karta zintegrowana, która obejmuje również opłaty terminalowe, a także opłaty za metro, którego jeszcze nie ma. Tym niemniej jego budowa trwa i główna arteria miasta, jaką jest via España, jest obecnie cała rozkopana. W trakcie wczorajszego, wieczornego obchodu widzieliśmy już gotową, nieczynną stację, pilnowaną przez strażnika.
Po powrocie do hotelu, zabraliśmy nasz zwykły ekwipunek i, już razem z Brombą, ponownie pojechaliśmy taksówką na terminal Albrook. Tym razem udało nam się kupić kartę na metrobusy wraz zasileniem. Karta kosztuje $2, więc zasiliłem ją kwotą $8, aby zaokrąglić całość do równej kwoty. Jeden przejazd metrobusem kosztuje $0,25 lub $1,25 w przypadku dłuższych tras ekspresowych. Zatem kwota $8 powinna nam spokojnie wystarczyć na cały pobyt w Panamie. Okienko linii Expreso Panama było wciąż nieczynne, więc skupiliśmy się na szukaniu mapy i ustaleniu jak dotrzeć z terminala Albrook nad Kanał Panamski do śluzy Miraflores.
Pani w informacji powiedziała nam, że do śluzy nie jeżdżą metrobusy, a jedynie diablos rojos, których przystanek znajduje się na końcu terminala. W diablos rojos płaci się gotówką, więc karta nie jest potrzebna. Z kolei mapę możemy dostać jedynie w Farmacia Arrocha w centrum handlowym Albrook Mall. Do centrum handlowego przechodzi się z dworca nadziemnym pasażem. Samo centrum jest całkiem spore, jednak nie zwiedzaliśmy go, tylko skupiliśmy się na szukaniu tej niezwykłej apteki. Po drodze trafiliśmy do innej i tam również pokierowano nas do Farmacia Arrocha. Niestety, w Farmacia Arrocha, która w rzeczywistości trochę przypominała nasz Empik, nic nie wiedzieli o tym, że mają mieć mapę Panamy. Odesłali nas tylko do informacji turystycznej bez wskazania, gdzie taką znaleźć. Zresztą wszystkie rozmowy prowadziłem po hiszpańsku, a po moim błyskawicznym kursie, nie mogę powiedzieć, że władam tym językiem. Możliwe więc, że czegoś nie zrozumiałem, ale trochę w to wątpię.
Jakąś mapę Panamy dostaliśmy w punkcie informacyjnym centrum handlowego. Była to, co prawda, mapa z zaznaczonymi punktami handlowymi, ale zawsze to coś. Wracając z nie do końca udanego polowania na mapę, Bromba dostrzegła pasmanterię, a w niej gumkę, która posłużyła później do naprawy spodenek od piżamy Glusia i te wreszcie przestały mu spadać. Było to zatem cenne znalezisko.
Następnie udaliśmy się na koniec terminala skąd miały odjeżdżać diblos rojos w kierunku śluzy Miraflores. Okazało się, że następny jedzie dopiero o 13:00, a mieliśmy dopiero 12:20. Tak długie czekanie nie miało sensu, więc ponownie wzięliśmy taksówkę. Słabo się targowaliśmy i zapłaciliśmy aż $10. Cena wywoławcza była o $5 wyższa, ale jak się później okazało do śluzy nie było aż tak daleko. Wstęp kosztuje $15 od osoby. W ramach tej ceny, poza możliwością obserwowania śluzowania kolejnych statków, jest także wizyta w muzeum kanału oraz krótki film 3D o kanale i jego historii. Jak niektórzy z Was wiedzą, ja nie widzę w 3D, ale Bromba z Glusiem twierdzą, że film rzeczywiście był w 3D. Muzeum jest dosyć małe, a najfajniejszy w nim jest symulator statku przechodzącego przez śluzę.
Później przez kanał przepływał jeszcze statek "Bow Summer" z Bergen. Zarówno w przypadku tego statku, jak i wcześniejszego "Erhana", nie za bardzo potrafiliśmy odgadnąć ich przeznaczenia. Dłuższe oglądanie przepraw kolejnych statków staje się nudne, dlatego zdecydowaliśmy się zakończyć ten punkt programu i przejść do następnego, którym miała być wizyta w Casco Viejo. To historyczna dzielnica Panamy pełna budynków pokolonialnych. Spora część z nich jest zniszczona, jednak jest też sporo budynków niedawno odnowionych i widać, że jest to planowe działanie mające na celu uatrakcyjnienie tej części Panamy. Sądzimy, że za kilka lat może to być prawdziwa perełka. Do Casco Viejo również pojechaliśmy taksówką,
Jeszcze mała dygresja dotycząca transportu. Gdy byliśmy w Miraflores, znaleźliśmy informację, że od stycznia można dojechać tam metrobusem. Była nawet mapka, z której wynikało, że autobus przejeżdża przez terminal Albrook. Na miejscu widzieliśmy też charakterystyczny przystanek. To ciekawe, że w informacji na dworcu Albrook nie wiedziano o tym kursie. Nie było tam też zresztą żadnych informacji o trasach tych metrobusów. Jedynie same metrobusy z jakimś kierunkiem na przednim wyświetlaczu. W tej sytuacji korzystanie z tego środka lokomocji stało się trudniejsze niż przypuszczałem i na wniosek Glusia zrezygnowaliśmy z tych autobusów na rzecz taksówek. Chcąc, nie chcąc, musiałem przyznać mu rację, że rozgryzanie tego środka lokomocji zajmie nam za dużo czasu. Dlatego do Casco Viejo pojechaliśmy właśnie taksówką.
W Casco Viejo udało mi się kupić pamiątkową łyżeczkę dla mamy. Przypomniało mi się o niej, gdy przechodziliśmy wzdłuż straganów rozmieszczonych w zacienionym nadmorskim pasażu. Wśród sprzedających było sporo Indian Kuna, oferujących swoje rękodzielnictwo, w tym charakterystyczne kolorowe makatki z ciekawymi wzorami. Wracając do wspomnianej wcześniej łyżeczki, gdy tylko mi się o niej przypomniało, to zaraz na pierwszym straganie, udało się jedną znaleźć. Nie kupiłem jej, gdyż myślałem, że będą też na innych straganach i będę mógł wybrać najładniejszą. Okazało się jednak, że na kolejnych straganach nie było już łyżeczek i musiałem cofnąć się po tę pierwszą. Jak widać, myśl o łyżeczce przyszła do mnie we właściwym momencie. Sprzedawczyni była bardzo miła i jak to bywało już w wielu innych krajach, zapakowała moją łyżeczkę w małą, kolorową torebkę z papieru. Nie wiem, może w Polsce też jest taki zwyczaj, że takie drobiazgi pakuje się w kolorowe torebki, w każdym razie chyba we wszystkich krajach, w których byłem tak właśnie się to pakuje. Same torebki też są zwykle bardzo ładne.
Casco Viejo bardzo nam się spodobało. Na jednym z placów usiedliśmy przy stoliku jednej z restauracji i kupiliśmy coś do picia. W zasadzie to Gluś kupił, bo zadeklarował się, że stawia. Pewnie nie byłby tak skory do ponoszenia tych kosztów, gdyby wiedział, że będzie tam tak drogo. Już nie pamiętam dokładnie, ale piwo nie kosztowało tam mniej niż 3 dolary. Restauracja nazywała się Dolce Idea. Restauracje pod tym samym szyldem spotkaliśmy później w innych miejscach. W jednym z kościółków udało nam się załapać na niedzielną mszę, co prawda jedynie na jej część, ale zwsze. Dzielnica Casco Viejo jest stosunkowo niewielka i błąkając się jej uliczkami w końcu opuściliśmy część zabytkową. Było już po zmroku, ale bezpiecznie. Chociaż chyba nie tak do końca, bo w jednym miejscu zostaliśmy ostrzeżeni, aby nie zapuszczać się w jakąś boczną część. Sprzedawca z ulicznej budki, w białej podkoszulce na ramiączkach, obwieszony złotymi łańcuchami (wśród nich część była z krzyżami), ostrzegł nas, że możemy tam zostać napadnięci i okradzeni. Skorzystaliśmy z tej rady i szliśmy dalej głównym deptakiem. Po obu stronach było sporo sklepów, jednak wszystkie były zamknięte. Co się dziwić, w końcu jest niedziela. W zwykłe dni deptak, z pewnością, tętni życiem, lecz tego dnia ludzi nie było zbyt wielu. Gdy doszliśmy do któregoś ze skrzyżowań zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę i wracać do naszego panamskiego domu, czyli na via Argentina, do Grand International Hotel.
Kościół, do którego trafiliśmy na mszę świętą.
Niestety, żadnych biletów nie kupiliśmy i wróciliśmy niepyszni do hotelu. Okazało się, że zakup karty do metrobusu jest niemożliwy bez okazania paszportu, którego nie mieliśmy. Zresztą niczego nie zabieraliśmy, bo miał to być jedynie półgodzinny obchód okolicy. Biletów na autobus do Kostaryki także nie kupiliśmy, gdyż kasa linii przewozowej, którą chcieliśmy jechać, była nieczynna. W końcu jest niedziela. Mapy już nie szukaliśmy, bo i tak zmitrężyliśmy zbyt dużo czasu i nie chcieliśmy niepokoić Bromby naszym niespodziewanym zniknięciem.
Do hotelu wróciliśmy taksówką, również za 4 dolary. Jak się okazało, spontaniczny pomysł spełzł na niczym. Jednak, przy tej okazji, zauważyłem, że karta na metrobusy, to teraz karta zintegrowana, która obejmuje również opłaty terminalowe, a także opłaty za metro, którego jeszcze nie ma. Tym niemniej jego budowa trwa i główna arteria miasta, jaką jest via España, jest obecnie cała rozkopana. W trakcie wczorajszego, wieczornego obchodu widzieliśmy już gotową, nieczynną stację, pilnowaną przez strażnika.
Po powrocie do hotelu, zabraliśmy nasz zwykły ekwipunek i, już razem z Brombą, ponownie pojechaliśmy taksówką na terminal Albrook. Tym razem udało nam się kupić kartę na metrobusy wraz zasileniem. Karta kosztuje $2, więc zasiliłem ją kwotą $8, aby zaokrąglić całość do równej kwoty. Jeden przejazd metrobusem kosztuje $0,25 lub $1,25 w przypadku dłuższych tras ekspresowych. Zatem kwota $8 powinna nam spokojnie wystarczyć na cały pobyt w Panamie. Okienko linii Expreso Panama było wciąż nieczynne, więc skupiliśmy się na szukaniu mapy i ustaleniu jak dotrzeć z terminala Albrook nad Kanał Panamski do śluzy Miraflores.
Pani w informacji powiedziała nam, że do śluzy nie jeżdżą metrobusy, a jedynie diablos rojos, których przystanek znajduje się na końcu terminala. W diablos rojos płaci się gotówką, więc karta nie jest potrzebna. Z kolei mapę możemy dostać jedynie w Farmacia Arrocha w centrum handlowym Albrook Mall. Do centrum handlowego przechodzi się z dworca nadziemnym pasażem. Samo centrum jest całkiem spore, jednak nie zwiedzaliśmy go, tylko skupiliśmy się na szukaniu tej niezwykłej apteki. Po drodze trafiliśmy do innej i tam również pokierowano nas do Farmacia Arrocha. Niestety, w Farmacia Arrocha, która w rzeczywistości trochę przypominała nasz Empik, nic nie wiedzieli o tym, że mają mieć mapę Panamy. Odesłali nas tylko do informacji turystycznej bez wskazania, gdzie taką znaleźć. Zresztą wszystkie rozmowy prowadziłem po hiszpańsku, a po moim błyskawicznym kursie, nie mogę powiedzieć, że władam tym językiem. Możliwe więc, że czegoś nie zrozumiałem, ale trochę w to wątpię.
Jakąś mapę Panamy dostaliśmy w punkcie informacyjnym centrum handlowego. Była to, co prawda, mapa z zaznaczonymi punktami handlowymi, ale zawsze to coś. Wracając z nie do końca udanego polowania na mapę, Bromba dostrzegła pasmanterię, a w niej gumkę, która posłużyła później do naprawy spodenek od piżamy Glusia i te wreszcie przestały mu spadać. Było to zatem cenne znalezisko.
Kanał Panamski - zespół śluz Miraflores.
Jak widać na zdjęciu, śluzy domykają się pod kątem.
Prawdopodobnie ze względów bezpieczeństwa, śluzy są zdublowane.
Następnie udaliśmy się na koniec terminala skąd miały odjeżdżać diblos rojos w kierunku śluzy Miraflores. Okazało się, że następny jedzie dopiero o 13:00, a mieliśmy dopiero 12:20. Tak długie czekanie nie miało sensu, więc ponownie wzięliśmy taksówkę. Słabo się targowaliśmy i zapłaciliśmy aż $10. Cena wywoławcza była o $5 wyższa, ale jak się później okazało do śluzy nie było aż tak daleko. Wstęp kosztuje $15 od osoby. W ramach tej ceny, poza możliwością obserwowania śluzowania kolejnych statków, jest także wizyta w muzeum kanału oraz krótki film 3D o kanale i jego historii. Jak niektórzy z Was wiedzą, ja nie widzę w 3D, ale Bromba z Glusiem twierdzą, że film rzeczywiście był w 3D. Muzeum jest dosyć małe, a najfajniejszy w nim jest symulator statku przechodzącego przez śluzę.
Pierwsze statki, których śluzowanie oglądaliśmy na żywo.
W bliższej śluzie trwa już obniżanie poziomu wody.
Jednak najciekawsze jest śluzowanie oglądane na żywo. Obserwowaliśmy cztery jednostki. Do pierwszej z śluz wpłynęły dwa małe stateczki i jeden większy o imieniu "Erhan", a do drugiej - spory kontenerowiec "SCT Santiago". Wszystkie statki płynęły od strony Morza Karaibskiego w kierunku Oceanu Spokojnego. Przed samą śluzą Miraflores jest jezioro Gatun, którego poziom jest wyższy niż poziom Pacyfiku. Śluzowanie pozwala na dostosowanie poziomów. Statek wpływa do śluzy, ta się zamyka i następuje spuszczanie wody. Ta procedura trwa około 10 minut. Później otwiera się drugi koniec śluzy i statek może wpłynąć na wody Oceanu Spokojnego. Większe statki nie płyną przez kanał samodzielnie lecz są ciągnięte przez osiem lokomotyw, cztery na dziobie, dwie z prawej i dwie z lewej oraz podobny zestaw na rufie. Lokomotywy nie jeżdżą po tradycyjnych szynach lecz po betonowym torze z karbowaną szyną po środku. Dzięki temu wszystkie lokomotywy mogą utrzymywać stałe tempo. Jest to bardzo ważne, gdyż odległości burt od brzegów kanału są stosunkowo niewielkie i nie można pozwolić sobie nawet na najmniejszy błąd.
Droga na Ocean Spokojny powoli się otwiera
Jeszcze chwila i przeprawa przez Kanał Panamski będzie zakończona..
Później przez kanał przepływał jeszcze statek "Bow Summer" z Bergen. Zarówno w przypadku tego statku, jak i wcześniejszego "Erhana", nie za bardzo potrafiliśmy odgadnąć ich przeznaczenia. Dłuższe oglądanie przepraw kolejnych statków staje się nudne, dlatego zdecydowaliśmy się zakończyć ten punkt programu i przejść do następnego, którym miała być wizyta w Casco Viejo. To historyczna dzielnica Panamy pełna budynków pokolonialnych. Spora część z nich jest zniszczona, jednak jest też sporo budynków niedawno odnowionych i widać, że jest to planowe działanie mające na celu uatrakcyjnienie tej części Panamy. Sądzimy, że za kilka lat może to być prawdziwa perełka. Do Casco Viejo również pojechaliśmy taksówką,
Plac centralny Casco Viejo i zabytkowy kościół.
Jeszcze mała dygresja dotycząca transportu. Gdy byliśmy w Miraflores, znaleźliśmy informację, że od stycznia można dojechać tam metrobusem. Była nawet mapka, z której wynikało, że autobus przejeżdża przez terminal Albrook. Na miejscu widzieliśmy też charakterystyczny przystanek. To ciekawe, że w informacji na dworcu Albrook nie wiedziano o tym kursie. Nie było tam też zresztą żadnych informacji o trasach tych metrobusów. Jedynie same metrobusy z jakimś kierunkiem na przednim wyświetlaczu. W tej sytuacji korzystanie z tego środka lokomocji stało się trudniejsze niż przypuszczałem i na wniosek Glusia zrezygnowaliśmy z tych autobusów na rzecz taksówek. Chcąc, nie chcąc, musiałem przyznać mu rację, że rozgryzanie tego środka lokomocji zajmie nam za dużo czasu. Dlatego do Casco Viejo pojechaliśmy właśnie taksówką.
Wieżowce Panamy widoczne z Casco Viejo.
Nadmorski deptak w Casco Viejo.
Trochę wcześniej kupiłem na nim pamiątkową łyżeczkę dla mamy.
W Casco Viejo udało mi się kupić pamiątkową łyżeczkę dla mamy. Przypomniało mi się o niej, gdy przechodziliśmy wzdłuż straganów rozmieszczonych w zacienionym nadmorskim pasażu. Wśród sprzedających było sporo Indian Kuna, oferujących swoje rękodzielnictwo, w tym charakterystyczne kolorowe makatki z ciekawymi wzorami. Wracając do wspomnianej wcześniej łyżeczki, gdy tylko mi się o niej przypomniało, to zaraz na pierwszym straganie, udało się jedną znaleźć. Nie kupiłem jej, gdyż myślałem, że będą też na innych straganach i będę mógł wybrać najładniejszą. Okazało się jednak, że na kolejnych straganach nie było już łyżeczek i musiałem cofnąć się po tę pierwszą. Jak widać, myśl o łyżeczce przyszła do mnie we właściwym momencie. Sprzedawczyni była bardzo miła i jak to bywało już w wielu innych krajach, zapakowała moją łyżeczkę w małą, kolorową torebkę z papieru. Nie wiem, może w Polsce też jest taki zwyczaj, że takie drobiazgi pakuje się w kolorowe torebki, w każdym razie chyba we wszystkich krajach, w których byłem tak właśnie się to pakuje. Same torebki też są zwykle bardzo ładne.
Widok na Most Ameryk. Pod nim przepływają wszystkie statki przemierzające Kanał Panamski.
W opinii miejscowych, niekoniecznie mających oparcie w wiedzy geograficznej,
most ten łączy Amerykę Północną z Południową.
Ta opinia wzięła się stąd, że Kanał Panamski, fizycznie przeciął nić łączącą obie Ameryki.
Po tym, dawniej całkiem sporym, kościele zostały już tylko resztki murów.
Casco Viejo i charakterystyczne budownictwo kolonialne.
Casco Viejo bardzo nam się spodobało. Na jednym z placów usiedliśmy przy stoliku jednej z restauracji i kupiliśmy coś do picia. W zasadzie to Gluś kupił, bo zadeklarował się, że stawia. Pewnie nie byłby tak skory do ponoszenia tych kosztów, gdyby wiedział, że będzie tam tak drogo. Już nie pamiętam dokładnie, ale piwo nie kosztowało tam mniej niż 3 dolary. Restauracja nazywała się Dolce Idea. Restauracje pod tym samym szyldem spotkaliśmy później w innych miejscach. W jednym z kościółków udało nam się załapać na niedzielną mszę, co prawda jedynie na jej część, ale zwsze. Dzielnica Casco Viejo jest stosunkowo niewielka i błąkając się jej uliczkami w końcu opuściliśmy część zabytkową. Było już po zmroku, ale bezpiecznie. Chociaż chyba nie tak do końca, bo w jednym miejscu zostaliśmy ostrzeżeni, aby nie zapuszczać się w jakąś boczną część. Sprzedawca z ulicznej budki, w białej podkoszulce na ramiączkach, obwieszony złotymi łańcuchami (wśród nich część była z krzyżami), ostrzegł nas, że możemy tam zostać napadnięci i okradzeni. Skorzystaliśmy z tej rady i szliśmy dalej głównym deptakiem. Po obu stronach było sporo sklepów, jednak wszystkie były zamknięte. Co się dziwić, w końcu jest niedziela. W zwykłe dni deptak, z pewnością, tętni życiem, lecz tego dnia ludzi nie było zbyt wielu. Gdy doszliśmy do któregoś ze skrzyżowań zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę i wracać do naszego panamskiego domu, czyli na via Argentina, do Grand International Hotel.
Restauracja sieci Dolce Idea, w której mieliśmy małą przerwę w zwiedzaniu.
Tuż obok naszego hotelu jest bar
szybkiej obsługi sieci Subway, pizzeria i, jak mówi Gluś, „kurczakarnia”. Na
obiadokolację udaliśmy się do tej ostatniej. Zamawialiśmy trochę w ciemno, bo
wszystkie nazwy były tylko po hiszpańsku. Gluś skupił się na daniach z
kurczakiem, czyli pollo, a Bromba i
ja, zdecydowaliśmy się na carne, co
oznacza mięso inne niż kurczakowe, w tym konkretnym wypadku było to mięso
wołowe. Bromba dostała spory, dobrze wypieczony stek, a ja dwa szaszłyki.
Wszyscy byliśmy zadowoleni, bo najedliśmy się do syta, a przy tym jedzenie było
smaczne.
Jakaś miła pani zaprezentowała mi się w stroju ludowym.
Prawdę mówiąc, to podłączyłem się do jakiejś sesji fotograficznej jako dodatkowy fotograf.
Nie wspominałem o tym, ale
jeszcze przed południem zmieniliśmy pokój. Przenieśliśmy się z ósmego piętra na
pierwsze. Wszystko przez internet, który nie działał tylko na naszym, ósmym
piętrze, a już piętro niżej wszystko funkcjonowało prawidłowo. Interweniowałem
w tej sprawie wiele razy, ale ludzie z obsługi, poza resetowaniem routera, nic
innego nie potrafili zrobić. Wiedziałem, że to nic nie da, bo wcześniej sam go
resetowałem zarówno zdalnie (hasło, jak to często bywa, było standardowe), jak
i bezpośrednio wyłączając samo urządzenie, bo wisiało tuż przy windzie. Końcu dotarłem do managera Luigiego, a ten
najpierw obiecał zająć się sprawą, a jak kolejne pół godziny nie przyniosło
żadnej zmiany i ponownie do niego poszedłem, zdecydował się przenieść nas
właśnie na pierwsze piętrze. Dzięki temu dostaliśmy lepszy pokój, z lodówką i
trzema krzesłami. W każdym pokoju jest tu płaski telewizor, więc wieczorem
wyświetliliśmy sobie film z ulubioną aktorką Glusia, Diane Kruger. Film nosił
tytuł „Tożsamość”, a oprócz wspomnianej aktorki grał w nim też Liam Neeson.
Okazało się, że już widziałem ten film i, po jakimś czasie, zamiast oglądać,
zdecydowałem się pisać bloga. Jak pewnie możecie się domyśleć, zajmuje mi to trochę czasu ;-)
Uzupełnienie
Już po powrocie do domu rozszyfrowałem statki, których przeprawę przez Kanał Panamski, śledziliśmy na żywo. Okazuje się, że jeden z nich - "Bow Summer" - został zbudowany w Stoczni Szczecińskiej i chociaż trafił do Norwegii, podobnie jak wielu Polaków, to urodził się w Polsce. Zupełnie, jak my.
Klikając w zamieszczone poniżej linki możecie je zobaczyć oraz śledzić ich drogę przez morza i oceany całego świata:
1. Kontenerowiec "SCT Santiago" 2. Masowiec "Erhan" 3. Chemikaliowiec "Bow Summer"
Uzupełnienie
Już po powrocie do domu rozszyfrowałem statki, których przeprawę przez Kanał Panamski, śledziliśmy na żywo. Okazuje się, że jeden z nich - "Bow Summer" - został zbudowany w Stoczni Szczecińskiej i chociaż trafił do Norwegii, podobnie jak wielu Polaków, to urodził się w Polsce. Zupełnie, jak my.
Klikając w zamieszczone poniżej linki możecie je zobaczyć oraz śledzić ich drogę przez morza i oceany całego świata:
1. Kontenerowiec "SCT Santiago" 2. Masowiec "Erhan" 3. Chemikaliowiec "Bow Summer"
Komentarze
Prześlij komentarz