Niezwykła Rio Celeste (20.03.2014)
Rano Bromba nie czuła się najlepiej, więc zostawiliśmy ją w pokoju, a sami udaliśmy się do Cañas. Gluś wymienił euro na kolony, zatankowaliśmy samochód i zjedliśmy śniadanie. Było to nasze pierwsze gallo pinto, narodowe danie Kostaryki. Jest to ryż z czarną fasolą i przyprawami. Całość jest dosyć sucha i Glusiowi nie bardzo smakuje. Do gallo pinto wybiera się dodatki. Zdecydowaliśmy się na ser, który był identyczny jak ten znany mi z Peru. Trochę przypomina on niewędzone oscypki. Do posiłku wzięliśmy tutejsze refrescos, czyli wodę z sokiem i lodem. Gluś wybrał ananasowy, a ja zupełnie nieświadomie marchewkowy. Później się zamieniliśmy, bo mi lepiej smakował ananasowy, a Glusiowi mój. Ananasowy był wprost przeraźliwie słodki, a ja to lubię :-) Z marchewkowym mieliśmy na początku spory problem, bo chociaż smak wydawał nam się znajomy, to nie byliśmy w stanie przypisać go do jakiegoś owocu. W końcu jednak Gluś wpadł na to, że to nie owoc tylko warzywo i wtedy stało się jasne, że to marchew. Później kupiliśmy dla Bromby bułkę z nadzieniem. Podobną do tych serwowanych w Subway'u, ale nieco większą, dużo smaczniejszą i dwa razy tańszą. Gdy wróciliśmy do pokoju, Bromba czuła się już lepiej i mogliśmy ruszyć w dalszą podróż. W drodze zjadła kanapkę i to jej chyba pomogło, bo poczuła się znacznie lepiej.
Z Cañas do parku Tenorio jest już stosunkowo blisko. Nazwa parku wzięła się od wulkanu, jednak to nie wulkan był naszym celem lecz osobliwa rzeka - Rio Celeste. Tym, co ją odróżnia od wielu innych rzek jest jej niezwykły turkusowy kolor. Czytałem kiedyś o tej rzece na onet,pl. Pisano tam, że Rio Celeste zawdzięcza swój kolor jedynie odpowiedniemu załamaniu światła. Pisano tam, że naukowcy przebadali wodę z rzeki i nie różni się ona składem od wód z innych rzek. Przyznaję, że po wizycie na miejscu, trudno mi uwierzyć w to, co tam wyczytałem. Nie zgadza się to ani z tym co mówią miejscowi ani z naszymi odczuciami. Jednak trudno mi w tej kwestii wyrokować.
Aby zobaczyć Rio Celeste i słynną kataraktę można skorzystać z jednego z dwóch wejść do parku. Pierwsze, położone nieco bardziej na zachód, wymaga uiszczenia opłaty $10 za osobę. Drugie wejście jest połączone z hotelem Rio Celeste Lodge i z racji, że jest dotowane, to wymaga jedynie dokonania dowolnej darowizny na rzecz parku. Zwykle płaci się po $5 za osobę i my też tyle zapłaciliśmy. Niezależnie od tego, z którego wejścia chce się skorzystać, w każdym przypadku przydaje się samochód z napędem na cztery koła, gdyż ostatnie kilka kilometrów jedzie się drogą szutrową.
Z Cañas do parku Tenorio jest już stosunkowo blisko. Nazwa parku wzięła się od wulkanu, jednak to nie wulkan był naszym celem lecz osobliwa rzeka - Rio Celeste. Tym, co ją odróżnia od wielu innych rzek jest jej niezwykły turkusowy kolor. Czytałem kiedyś o tej rzece na onet,pl. Pisano tam, że Rio Celeste zawdzięcza swój kolor jedynie odpowiedniemu załamaniu światła. Pisano tam, że naukowcy przebadali wodę z rzeki i nie różni się ona składem od wód z innych rzek. Przyznaję, że po wizycie na miejscu, trudno mi uwierzyć w to, co tam wyczytałem. Nie zgadza się to ani z tym co mówią miejscowi ani z naszymi odczuciami. Jednak trudno mi w tej kwestii wyrokować.
Aby zobaczyć Rio Celeste i słynną kataraktę można skorzystać z jednego z dwóch wejść do parku. Pierwsze, położone nieco bardziej na zachód, wymaga uiszczenia opłaty $10 za osobę. Drugie wejście jest połączone z hotelem Rio Celeste Lodge i z racji, że jest dotowane, to wymaga jedynie dokonania dowolnej darowizny na rzecz parku. Zwykle płaci się po $5 za osobę i my też tyle zapłaciliśmy. Niezależnie od tego, z którego wejścia chce się skorzystać, w każdym przypadku przydaje się samochód z napędem na cztery koła, gdyż ostatnie kilka kilometrów jedzie się drogą szutrową.
Nasze pierwsze spotkanie z Rio Celeste i z niezwykłą barwą jej wód.
Chwilę przed naszym przybyciem spadł deszcz, więc szlak był miejscami błotnisty. W takich warunkach w dżungli najlepiej sprawdzają się kalosze, lecz my mieliśmy na nogach jedynie sandały. Na szczęście warstwa błota nie była specjalnie gruba i grzęzły w niej jedynie podeszwy naszych sandałów, a nie całe stopy. Znacznie gorzej było na odcinku wiodącym od drugiego z wejść do parku. Tam błota było znacznie więcej i nie występowało ono jedynie miejscowo, lecz potrafiło ciągnąć się przez kilkanaście metrów, na dodatek pokrywało całą szerokość szlaku, więc nie było możliwości jego uniknięcia. Miałem okazję się o tym przekonać, gdyż zdecydowałem się na samotną wędrówkę na drugą stronę wodospadu.
Na miejscu mogliśmy sobie zrobić zdjęcie planu szlaków.
Wyruszyliśmy z punktu nazwanego La Paz i doszliśmy do punktu Mirador.
Bromba z Glusiem doszli tylko do punktu oznaczonego na mapie jako Mirador i dobrze, bo do wodospadu wcale nie było tak blisko jak to wynikało z mapy, a na dodatek, poza mnóstwem błota, były też niezwykle długie schody wiodące do wodospadu. Przejście tego dodatkowego odcinka i powrót pod Mirador zajęło mi około 40 minut, a szedłem tak szybko, jak tylko się dało. Bromba z Glusiem wracali tym czasem wolnym krokiem do La Paz. Udało mi się ich doścignąć dopiero pod sam koniec szlaku.
Jeden ze strumieni spotkanych na szlaku.
Dawno już nie wspominałem o Małym Glusiu. Nie bójcie się, wciąż podróżuje razem z nami, chociaż już nie cieszy się taką atencją ze strony Dużego Glusia jak dawniej. Mały Gluś mieszka obecnie w naszym aucie w kieszeni za siedzeniem Dużego Glusia i stosunkowo rzadko wyściubia nos ze swojego mieszkanka. Mały Gluś bardzo się zmienił. Moglibyście go nie poznać, bo już nie jest zielony lecz całkiem zbrązowiał. Nie wiem, czy to z tęsknoty za San Blas i jego rodzinną wyspą, czy to przez to, że Duży Gluś nieco go ostatnio zaniedbuje? Tak czy inaczej, sądzę, że coś z nim nie tak.
A to i sam szlak. Miejscami był bardzo błotnisty, a my mieliśmy na nogach tylko sandały.
W tym miejscu błoto jest jeszcze znośne. Dużo większe było na szlaku, który pokonywałem samotnie.
Rio Celeste. Rzeka ma nie tylko osobliwy kolor, ale też zapach.
Wśród specjalnych miejsc, które mija się na szlaku są dwa ciekawsze. Jedno to miejsce, w którym rzeka zmienia kolor. Miejscowi twierdzą, że to wskutek reakcji chemicznej. My też skłaniamy się ku tej wersji, gdyż Rio Celeste po tej metamorfozie ma nie tylko inny kolor, ale i zapach. Można nawet powiedzieć, że nieco śmierdzi. Trudno mi opisać ten zapach. Może ma w sobie coś z siarki?
Miejsce, w którym rzeka zmienia swą barwę.
Drugim miejscem jest "basen" z gorącym źródłem. Przy tym miejscu jest tablica informująca o zakazie kąpieli. Jednak, gdy wracałem z drugiej strony wodospadu, widziałem tam kąpiącą się rodzinkę. Najprawdopodobniej byli to miejscowi i skorzystali z kąpieli, bo było już późno i niewielu turystów pozostało na szlaku.
Jeden z wiszących mostków.
Atrakcją są też wiszące mostki, których kilka jest na trasie szlaku. Mostki bujają się, gdy się po nich idzie, więc jest trochę emocji. Przy każdym jest informacja ile osób może na niego wejść. Zwykle są to trzy lub pięć osób.
Na Rio Celeste jest też miejsce, w którym tryskają gorące źródła.
Niezwykły wodospad widziany od drugiej strony.
Wodospad widziany od drugiej strony wygląda bardziej imponująco, więc myślę, że warto było tam się przejść. Stopy, co prawda miałam całe obłocone, a raz prawie cały wylądowałem w błocie, ale warto było chociażby dla tych kilku zdjęć, z których jedno załączam na blogu. Stopy później kilkakrotnie myłem w napotykanych strumieniach i pod koniec szlaku nie wyglądałem wcale źle.
Okazały kwiat bananowca.
Na końcu szlaku były też specjalne krany, w których można było umyć buty czy nogi. Wszyscy z nich skorzystaliśmy. Noc zdecydowaliśmy się spędzić w Rio Celeste Lodge i była to dobra decyzja, bo hotelik jest bardzo przyjemny. Dostaliśmy bardzo fajny domek, przy którym mogliśmy zaparkować swój samochód. Jedyną wadą jest brak internetu. Dowiedzieliśmy się, że jest możliwość nieodpłatnego skorzystania z internetu w pobliskiej szkole. Podjechaliśmy tam później z Glusiem samochodem i okazało się, że szkoła rzeczywiście udostępniała niezabezpieczone WiFi. Było już po zmroku, a sama szkoła zamknięta. Jednak, gdy stanęliśmy obok, to mieliśmy zasięg wystarczający akurat do tego, aby Gluś mógł sprawdzić swoją pocztę. Na pisanie bloga to łącze było jednak za wolne. Poza tym szkoła znajdowała się prawie kilometr od naszego hotelu. W hotelu zjedliśmy też kolację. Bardzo smaczną i dobrze podaną. Byliśmy bardzo zadowoleni z tego dnia i w dobrych humorach poszliśmy spać.
piękna przyroda ...
OdpowiedzUsuńSerdeczne pozdrowienia!