Szturmujemy wulkan Poás i zwiedzamy San José - stolicę Kostaryki (23.03.2014)
Noc w naszym małym domku w Vera Blanca była rzeczywiście zimna. Mimo cienkiej kołdry i koca było nam chłodno. Dokładniej to Brombie i mi, bo Gluś nie narzekał. Zwykle śpimy tu pod samym prześcieradłem i jeżeli jest nam zimno, to jedynie z powodu zbyt wydajnej klimatyzacji. A tutaj taka niespodzianka. To ewidentny wpływ wysokości, chociaż nie wykluczone też, że akurat trafiliśmy na jakieś ochłodzenie.
Nasz domek w hotelu Caciquita w Vera Blanca.
W chmurze w tle kryje się wulkan Poás.
Wstaliśmy wcześnie, aby stawić się na 7:00 na śniadanie. Rano okazało się, że z okna domku mieliśmy całkiem ładny widok na jakąś dolinkę. W tle był też nasz przyszły cel - wulkan Poás. Niestety, by całkowicie skryty w chmurach. Jeszcze lepszy widok był z hotelowej restauracji. Jednak i stamtąd nie było widać wulkanu. Gluś ma zwyczaj mówić do wszystkich po polsku. O dziwo, często jest prawidłowo rozumiany, gdyż słowom towarzyszą odpowiednie gesty. Jednak nieco zwariowana pani, ta sam która nas wczoraj przyjmowała, zwróciła mu uwagę, że ma mówić po hiszpańsku. Korzyść z tego jest taka, że nauczyłem go zdania po hiszpańsku, którym teraz się chwali. Zdanie to brzmi: Ahora hablo solo Español, a oznacza ¨Teraz mówię tylko po hiszpańsku¨.
Śniadanko było smaczne i niezbyt drogie. Niestety, zjedzenie śniadania nie sprawiło, że chmury się rozstąpiły. Cóż, trzeba było ruszać w drogę i mieć nadzieję, że coś się zmieni, gdy dotrzemy na miejsce. Dotarliśmy do bram parku i zapłaciliśmy po 10 dolarów za wstęp, następnie utwardzoną alejką podeszliśmy pod krater i zobaczyliśmy tylko biel chmury, która przykrywała cały widok.
Widoki z szlaku do laguny Botos.
Nie bójcie się, nie przechodziliśmy przez tę ciemną czeluść.
Szliśmy dobrze przygotowanym szlakiem, a zdjęcie pokazuje jedynie to, co widzieliśmy po bokach.
Co było robić, z chmurą nie wygramy. Skierowałem zatem naszą wycieczkę na inny szlak, wiodący do wulkanicznego jeziora, zwanego Laguna Botos. Krater, w którym położone jest to jezioro znajduje się trochę wyżej niż ten główny, który chcieliśmy zobaczyć. W związku z tym trzeba było trochę podejść w górę. Sam szlak był dobrze przygotowany i raczej łatwy, ale Gluś trochę narzekał. Sądzę, że to bardziej wskutek skumulowanego zmęczenia niż realnych trudności na tym konkretnym szlaku.
Laguna Botos. Jezioro wypełniające jeden z wygasłych kraterów.
O dziwo, jezioro nie było skąpane w chmurach, lecz ukazało nam się w pełnej krasie. Był to dobry prognostyk na przyszłość i cały czas byłem pełen nadziei, chociaż reszta grupy trochę powątpiewała w mój optymizm. Jak się okazało, niesłusznie. Gdy tylko zrobiliśmy pętelkę wiodącą do laguny Botos i ponownie skierowaliśmy swe kroki pod krater, który poprzednio przywitał nas tylko "mlekiem", naszym oczom ukazał się niezwykły widok. Zobaczyliśmy krater wypełniony jakąś jasną, szarozieloną substancją i wydobywające się z niego opary. W trakcie podejścia mieliśmy nawet okazje je poczuć. Śmierdziały siarką i powodowały kaszel. Na szczęście, gdy podeszliśmy bliżej, zmienił się wiatr i już nie musieliśmy wdychać tych oparów.
Wulkan Poás okazał się dla nas łaskawy i pokazał swoje oblicze.
Z samego wulkanu wydobywają się trujące, siarkowe opary, dlatego nie można podejść bliżej.
Po takim spektakularnym sukcesie przyszła nam ochota odbycia wycieczki na kolejny wulkan. Jeszcze wyższy niż Poás - wulkan Irazú. Ten wulkan wznosi się na wysokość 3432 m n.p.m. i jest najwyższym wulkanem Kostaryki. Przy dobrej pogodzie, z tej wysokości można zobaczyć jednocześnie Ocean Spokojny i Morze Karaibskie.
Ulice San José - stolicy Kostaryki.
Jak postanowiliśmy, tak i uczyniliśmy. Ustawiłem nawigację w mojej komórce na Park Narodowy Irazú i ruszyliśmy w drogę. Dokładniej, to Gluś ruszył, a my robiliśmy jedynie za balast. Wulkan Irazú jest po drugiej stronie stolicy Kostaryki, San José niż wulkan Poás, z którego wyruszyliśmy. Nie wiem, czy była to najlepsza trasa, czy jakiś błąd programu do nawigacji, ale nasza pani wskazująca nam właściwą drogę skierowała nas przez sam środek miasta. To zrodziło w nas myśl, aby skorzystać z okazji i zwiedzić centrum San José. Wulkan będzie musiał poczekać. Za tą decyzją przemawiała też informacja, którą wyczytałem w przewodniku, że podobnie jak na Poás, również w przypadku Irazú największa szansa na ujrzenie czegokolwiek jest z rana.
Uliczny handlarz owocami.
Tego typu handel musi tu być nielegalny, gdyż widzieliśmy,
jak w którymś momencie wszyscy handlarze zaczęli uciekać i chować się po różnych kątach.
Jedna handlarka weszła do salonu fryzjerskiego i usiadła razem z innymi klientkami.
Chwilę zajęło znalezienie parkingu, ale w końcu się udało. Nawet nie był zbyt daleko od centralnego placu stolicy Kostaryki. Na samym placu była strefa kibica związana z mistrzostwami świata w piłce nożnej kobiet do lat 17, które akurat odbywają się w Kostaryce. Obok głównego placu jest katedra, do której weszliśmy na mszę, bo dzisiaj jest niedziela. Na schodach prowadzących do wejścia, Gluś znalazł monetę 10 kolonów. To najniższy nominał w Kostaryce i nie jest specjalnym osiągnięciem dla Glusia, który jest prawdziwym specjalistą w znajdywaniu pieniędzy.
W centrum San Jose jest kilka ulic wyłączonych z ruchu i pełniących rolę deptaków.
To nimi głównie spacerowaliśmy. Mimo niedzieli, większość sklepów była otwarta.
Największy sukces miał miejsce również podczas naszej wycieczki, ale zapomniałem o nim wspomnieć. Przepraszam za to zarówno Glusia, jak i szanownych czytelników tego bloga. Otóż, ów niezwykły wyczyn miał miejsce podczas naszego pobytu na Isla Iguana. Gluś podczas nurkowania z maską i rurką wypatrzył na dnie pięciodolarowy banknot. Leżał on na ok. 3m głębokości, więc Gluś zawołał mnie na pomoc. Podjąłem jedną próbę, ale banknot wypadł mi z ręki. Później próbę podjął Gluś i zakończyła się ona pełnym sukcesem. Prawda, że to niezwykły wyczyn? Gluś, z pewnością, ucieszy się z gratulacji, więc kto chce, może mu je złożyć, najlepiej pisząc do niego mejla, a jeżeli ktoś go nie zna, to można to zrobić tutaj, pod blogiem. Tak, czy inaczej, Gluś na pewno się ucieszy.
Główny plac stolicy Kostaryki i strefa kibica.
W kościele zbierano na tacę korzystając z czerwonych, aksamitnych woreczków osadzonych na dłuższym trzonku. Same datki wsuwało się przez wycięty otwór, podobny do tych jakie są w skarbonkach. Pomysł, aby zbierać datki do osadzonego na trzonku woreczka widziałem już w wielu krajach, w tym także w Tajlandii. Wydaje się to być praktycznym rozwiązaniem, gdyż dzięki trzonkowi łatwiej jest podsunąć worek do każdej z osób siedzących w ławkach.
Katedra, do której trafiliśmy na mszę.
Stolica Kostaryki nie ma najlepszej opinii. Mówi się o niej jako o mieście nieciekawym. Jednak nie jest tak do końca. Może nie jest to miejsce super ciekawe, ale jedno popołudnie warto w nim spędzić. W San José aż roi się od barów McDonald's. W jednym z nich skusiliśmy się na lody, a w innym na promocję na cheesburgery, czyli hamburgesas con ceso.
Jeden z okazalszych budynków, znajdujących się w sąsiedztwie centralnego placu San José.
Po stosunkowo krótkim zwiedzaniu stolicy Kostaryki, udaliśmy się do naszego pierwotnego celu, czyli do wulkanu Irazú. Wiedzieliśmy już, że nie zdążymy tam przed zamknięciem parku, ale i tak wjechaliśmy pod samą parkową bramę szukając najbliższego hotelu. Jeden po drodze odrzuciliśmy, bo w pokoju, który nam zaproponowano, nie było okna, a cena tego nie rekompensowała. Pod bramą parku kupiliśmy miejscowy ser. Sprzedawca już zwijał swój kram, ale widząc nasze zainteresowanie dał nam kilka do spróbowania. Wybraliśmy taki z przyprawami, bo najbardziej nam smakował. Późnej musieliśmy zjechać aż do Cartago, bo dopiero tam znaleźliśmy hotel.
Ulice San José.
Ulice San José.
W drodze na wulkan Irazú. Droga wiła się ponad chmurami i wyglądało to naprawdę niesamowicie.
Jedynie Gluś narzekał, że musi ciągle skręcać. Za to udało mu się osiągnąć rekord wysokości,
na którą dotarł samochodem, osiągając 3100 m n.p.m.
Bazylika w Cartago. Niestety widzieliśmy ją tylko z samochodu.
Komentarze
Prześlij komentarz