Kierunek Panama. Przystanek Barcelona (6.03.2014)
Serdecznie witam wszystkich czytelników!
I tych starych i tych nowych, i tych stałych i tych przypadkowych. Przed jednym muszę ostrzec, potrafię pisać długo i bardzo szczegółowo. Lubię taki sposób zdawania relacji, chociaż wiem, że w dzisiejszych czasach, w których króluje informacja szybka i krótka, jest on nieco anachroniczny. Nie zamierzam zmieniać mojego stylu, lecz mogę zostać do tego przymuszony okolicznościami, o czym za chwilę.
Jak część z Was wie, a reszta się domyśla, chociażby z samego tytułu, właśnie rozpocząłem kolejną podróż. Na celowniku jest Ameryka Środkowa, a dokładniej Panama i Kostaryka. Tym razem nie jestem sam, lecz z dwojgiem przyjaciół. To właśnie ta okoliczność może nieco ostudzić moje zapędy i skrócić wpisy, albo i je całkowicie uniemożliwić. Czy tak będzie, zobaczymy :-)
Już w tytule napisałem, że w podróży mamy przystanek. Krótki, ale przyjemny, gdyż znajduję się właśnie w Barcelonie, a dokładniej w mieszkaniu w dzielnicy El Raval, tuż obok słynnej Rambli i jeszcze bliżej barwnej i świetnie znanej hali targowej La Boqueria. Mieszkamy w tak wąskiej uliczce, że bez trudu można byłoby przeskoczyć do mieszkania w kamienicy na przeciwko. Gdyby ktoś chciał się nią przespacerować, to zapraszam do kliknięcia w ten link. Uliczka jest osobliwa jeszcze pod innym względem. Otóż zaobserwowaliśmy, że w miejscy, w którym nasza uliczka staje się szersza stoi sporo pań, dosyć specyficznie, nieco wyzywająco ubranych. Jak zapewne się domyślacie są to kobiety pracujące. Gdyby ktoś chciał takowe znaleźć w Barcelonie, to niech kliknie w podany wyżej link, a pozna miejsce, w którym niechybnie je spotka. Ostrzegam jednak, że z bliska nie wyglądają najlepiej. Mimo takiego, dosyć specyficznego sąsiedztwa, miejsce jest całkiem fajne i wydaje się bezpieczne.
Dzisiejszy dzień zaczął się od podróży z Gdańska z przystankiem w Monachium. Ze Starogardu wyruszyliśmy wcześnie, gdyż samolot wylatywał o 6:10. W efekcie nikt z nas nie spał tej nocy. W moim wypadku, także poprzednia noc była uboga w sen, bo przespałem zaledwie trzy godziny. Po prostu trzeba było pewne sprawy pozamykać, a czas nie jest z gumy. Gdy piszę te słowa, dochodzi północ, a moi towarzysze podróży już śpią. Ja też chyba będę w końcu musiał się poddać Morfeuszowi, ale, póki co, jeszcze piszę.
W Monachium nic się nie zmieniło od mojej ostatniej wizyty i wciąż co kawałek stoją darmowe automaty serwujące różne rodzaje kawy, kakaa, a także umożliwiające zaparzenie herbaty. Po prostu pełen wypas. Do tego, przy każdym takim punkcie leżą aktualne numery dużych niemieckich dzienników, które można brać za darmo.
W Barcelonie, którą, jak się złożyło, ostatnio odwiedzam co roku, też nic się nie zmieniło. Chociaż nie do końca, bo co roku robią podwyżki biletów zintegrowanej komunikacji miejskiej. W tym wypadku było to dla mnie istotne podwójnie, gdyż miałem całkowicie niewykorzystaną 10-przejazdową z ubiegłego roku. Niestety, przez tę podwyżkę, została odrzucona. W ubiegłym roku karta T-10 kosztowała 9,80 euro, a teraz 10,30 euro. Jednak i tak się opłaca ją kupić, gdyż bilet jednorazowy T-1 kosztuje 2 euro.
Jeśli chodzi o zwiedzanie to mieliśmy powtórkę z rozrywki, zwłaszcza ja. Przeszliśmy przez Bari Gotic, obok Katedry Św. Eulalii, do Palau de la Musica Catalana. Później pojechaliśmy na wzgórze Tibidabo, które opisałem już rok temu. Pogoda jest ładna, więc mieliśmy świetny widok na całą Barcelonę. W porównaniu do Polski jest tutaj bardzo ciepło - około 17 stopni C. Na "krótki rękawek" to nieco za mało, ale i tak jest bardzo przyjemnie.
Palau de la Musica Catalana.
Zabytek, ale wciąż pełni swoją podstawową funkcję sali koncertowej.
Rozważaliśmy nawet, czy nie pójść na na jakiś koncert, ale w repertuarze nie było nic ciekawego.
Wzgórze Tibidabo jest trochę oddalone od centrum, a na dokładkę mój ekonomiczny sposób transportu zajmuje trochę czasu, ale na pewno warto tam pojechać. Jedzie się metrem, pociągiem podmiejskim, kolej linowa podobną do tej na Gubałówkę, tylko dłuższą, a później jeszcze malutkim autobusikiem i wszystko to za jeden bilet co daje kwotę 1,03 euro, gdy kupimy kartę T-10. W ten sam sposób i za taką samą cenę wraca się na dół, praktycznie do dowolnego miejsca w Barcelonie. My akurat wybraliśmy centralny plac Barcelony, Placa Catalunya, bardzo rozległy, z trzema sporymi fontannami i przyozdobiony pokaźną liczbą rzeźb, wśród których królują roznegliżowane kobiety. To miejsce, które ma swój urok.
Kolejka na wzgórze Vallvidrera.
Aby dotrzeć do Tibidabo, trzeba było jeszcze przesiąść się do malutkiego autobusu.
Z placu Catalunya wychodzi aleja La Rambla, niedaleko której mieszkamy. Po drodze jest też dobrze wyposarzony supermarket należący do sieci Carrefour Express. Wybraliśmy go na miejsce zakupów, na wieczorną obiado-kolację. Wcześniej posilaliśmy się kanapkami przywiezionymi z Polski, ale wiadomo, że wszystko, co dobre szybko się kończy, więc trzeba dać nieco zarobić Katalończykom. Naszym głównym daniem miała być jajecznica, kupiliśmy więc wszystkie potrzebne produkty, w tym nawet trochę szynki. Jako, że w tym samym gronie zwiedzaliśmy też Paryż, nie mogło zabraknąć zestawu oryginalnych serów. Kupiliśmy też pleśniową kiełbaskę, długą i cienką, na zewnątrz białą, a w środku przypominającą nieco nasz "polską". Oczywiście nie zabrakło też produktów potrzebnych do zrobienia nowych kanapek. Skusiliśmy się też na zestaw sushi, a to dlatego, że było przygotowywane na miejscu przez kilku Japończyków. Barcelona leży nad morzem, więc o świeże ryby nie trudno. Sushi okazało się bardzo dobre. Widać, że było przygotowane pod gusta europejskie, z limitowaną ilością glonów nori, które w Japonii są nieodłączną częścią tej przekąski, nadając jej oryginalny, ale nie wszystkim odpowiadający, smak. Ja, w każdym razie razie, polubiłem ten smak i chętnie go sobie przypomniałem. Do tego wszystkiego kupiliśmy jeszcze katalońskie białe wino Terra, które okazało się bardzo dobre. Mały problem był z pieprzem, ale dzięki temu dowiedziałem się, że po hiszpańsku to pimienta negra.
Widok z wierzy kościoła, na którą wspiąłem się razem z dzielną Brombą.
Kolacja była obfita i smaczna, a że mieliśmy za sobą mało snu, to już nigdzie nie wychodziliśmy i od razu poszliśmy do łóżek. W moim wypadku, z laptopem. Jednak musiałem być mocno zmęczony, bo w jakichś 2/3 tego tekstu, ni stąd ni zowąd, zasnąłem. Dokończyłem go już rano :-)
Cieszymy się, że szczęśliwie dotarliście na miejsce. Jak zwykle Twoja relacja jest interesująca, czekamy na więcej :-). Pozdrawiamy serdecznie. MiK
OdpowiedzUsuńPS. Kawa w Monachium jest the best ;-)