Żegnamy Panamę i jedziemy do Kostaryki (18.03.2014)
Po śniadaniu i spakowaniu naszych tobołków przyszło nam pożegnać się z Santa Fe. Autobus do San José, stolicy Kostaryki, mieliśmy o 14:00. Wcześniej jednak trzeba było oddać do wypożyczalni nasz wehikuł. Droga do Santiago upłynęła bez przygód. Także oddawanie samochodu poszło gładko. Oględziny jego stanu wydawały się mało uważne i trwały dużo krócej niż przy odbieraniu. To dobrze, bo mieliśmy obawy, że zaczną wyszukiwać każdą najmniejszą niezgłoszoną ryskę, aby nas za nią obciążyć. Nic z tych rzeczy. ało tego, oddaliśmy samochód przed czasem, który wcześniej zadeklarowaliśmy i zapłaciliśmy o $30 mniej. To była miła niespodzianka.
Autobus do Kostaryki miał odjeżdżać sprzed hotelu Piramidal. Aby go nie szukać, zdecydowaliśmy się wziąć taksówkę. Kierowca lekko się zdziwił, ale nas zabrał. Do hotelu było raptem jakieś 150 metrów i była to chyba najkrótsza podróż taksówką w naszym życiu. Kosztowała nas $1,5.
Pod hotelem Piramidal przystanek autobusowy miało wiele firm. Dzięki temu było gdzie usiąść. Można było nawet coś zjeść w pobliskiej restauracji, ale nie byliśmy głodni. W trakcie oczekiwania na autobus, który spóźnił się o ponad pół godziny, mieliśmy spotkanie z miejscowym pijaczkiem,który okazał się amatorem palców od wyciągniętych nóg Bromby. Później próbował się z nami bratać i trzeba było go od tego zniechęcać. Usłyszałem nawet od niego kilka epitetów, gdy go odpędzałem. Odchodził na chwilę, a później i tak wracał. Jednak skutecznie odpędził go dopiero jeden z pracowników restauracji. Pijaczek nie był niebezpieczny, ale upierdliwy, więc dobrze, że w końcu mieliśmy go z głowy.
Przystanek autobusowy pod hotelem Piramidal w Santiago.
Nasz autobus jednak tu nie zajechał i musieliśmy przebiec widoczny na zdjęciu plac,
aby nam nie uciekł.
Trochę zaskoczył nas nasz autobus, bo nie zajechał na parking przed hotelem, tylko stanął bezpośrednio przy Panamericanie. Widząc to, ruszyliśmy w te pędy ku niemu, razem z naszymi bagażami. Pozostanie zagadką, czy gdybyśmy do niego nie podbiegli, to odjechałby bez nas. Na szczęście zdążyliśmy.
Wejście do autobusu nieco nas zaskoczyło. Teoretycznie wybraliśmy najdroższą wersję i spodziewaliśmy się najwyższego standardu. A tu, zaraz od wejścia poczuliśmy nieprzyjemny zapach z toalety, typowy dla tego typu toalet, w których nieprzyjemną woń próbuje się unieszkodliwić środkami chemicznymi. Ten zapach, z mniejszym lub większym nasileniem, towarzyszył nam aż do końca podróży. Z czasem jednak łatwiej było go tolerować. W trakcie podróży dostawaliśmy jedzenie i picie, ale nie było tego zbyt dużo. Zaraz po wejściu dostaliśmy po cheesburgerze i ciastku z pobliskiego baru McDonald's, w którym chwilę wcześniej sami kupiliśmy sobie po cheesburgerze. My z Brombą wzięliśmy sobie dodatkowo lody, a Gluś drugiego cheesburgera, który tutaj nazywa się hamburgesa con queso. Przy stoliku obok siedziała amerykańska rodzinka. Jak się okazało, ojciec rodziny pochodził z Polski i dzięki nam miał okazję trochę porozmawiać po polsku. Byli na wyspie Santa Catalina trochę poserfować. Przy okazji mieliśmy okazję wyjaśnić, że w Polsce nie ma osobnego słowa na serfing i przyjęła się nazwa angielska.
Sama podróż była raczej nudna. Ciekawy było tylko przekroczenie granicy w Paso Canoas.
Wejście do autobusu nieco nas zaskoczyło. Teoretycznie wybraliśmy najdroższą wersję i spodziewaliśmy się najwyższego standardu. A tu, zaraz od wejścia poczuliśmy nieprzyjemny zapach z toalety, typowy dla tego typu toalet, w których nieprzyjemną woń próbuje się unieszkodliwić środkami chemicznymi. Ten zapach, z mniejszym lub większym nasileniem, towarzyszył nam aż do końca podróży. Z czasem jednak łatwiej było go tolerować. W trakcie podróży dostawaliśmy jedzenie i picie, ale nie było tego zbyt dużo. Zaraz po wejściu dostaliśmy po cheesburgerze i ciastku z pobliskiego baru McDonald's, w którym chwilę wcześniej sami kupiliśmy sobie po cheesburgerze. My z Brombą wzięliśmy sobie dodatkowo lody, a Gluś drugiego cheesburgera, który tutaj nazywa się hamburgesa con queso. Przy stoliku obok siedziała amerykańska rodzinka. Jak się okazało, ojciec rodziny pochodził z Polski i dzięki nam miał okazję trochę porozmawiać po polsku. Byli na wyspie Santa Catalina trochę poserfować. Przy okazji mieliśmy okazję wyjaśnić, że w Polsce nie ma osobnego słowa na serfing i przyjęła się nazwa angielska.
Sama podróż była raczej nudna. Ciekawy było tylko przekroczenie granicy w Paso Canoas.
Dworzec autobusowy firmy Tico Bus w San José.
To tutaj spędziliśmy resztę nocy. Na miejscu był też hotel, ale wszystkie pokoje były zajęte.
To przejście graniczne zasługuje na dłuższy opis, gdyż
zdecydowanie odbiega od standardu. Nawet tego znanego mi z Ameryki
Południowej. Przekraczanie granicy
sprowadza się zwykle do stania w kolejkach, najpierw po pieczątkę służby
granicznej kraju, z którego wyjeżdżamy, a później, nieco dalej, w drugiej kolejce
– tym razem po pieczątkę kraju do którego wjeżdżamy. W tym drugim wypadku
najczęściej trzeba wypisać dwa formularze. Jeden dla służb granicznych, a drugi
dla służb celnych. Cała procedura trwa zwykle kilkanaście, a maksymalnie
kilkadziesiąt minut.
W przypadku wjazdu do Kostaryki również trzeba było wypełnić
owe dwa formularze. Były także kolejki po pieczątki panamską i kostarykańską.
Jednak, jak ostrzegają firmy transportowe, cała procedura trwa około 1,5
godziny i wcale nie są to informacje przesadzone. Najwięcej czasu zajmuje kontrola bagażów, które są
sprawdzane osobno przez służby każdego z państw.
Po stronie panamskiej wygląda to tak, że
wszystkie walizki i inne bagaże ustawiane są w rzędach, w pomieszczeniu o
wielkości szkolnej klasy. Z kolei pasażerowie ustawiają się pod ścianami odgrodzeni od swoich bagaży zaporą z ławek. Jeden urzędnik wyczytuje po kolei wszystkie osoby
sprawdzając obecność, a inny podchodzi do każdego po kolei uzupełniając swoje
zestawienie o wiek indagowanego pasażera. Obaj urzędnicy działają niezależnie od
siebie. Gdy już zakończą swoją pracę, przychodzi strażnik graniczny z psem i
przechodzi między rzędami bagaży. Pies wszystkie obwąchuje, jedne dłużej inne
krócej. Trwa to kilka minut. Zapomniałem wspomnieć, że w pomieszczeniu, w
którym odbywa się to przedstawienie, nie ma klimatyzacji, więc jest
nieprzyjemnie ciepło i duszno.
Później walizki wracają do autobusu, który przejeżdża z nimi
na kostarykańską stronę..W międzyczasie załatwiamy wspomniane pieczątki przechodząc około 300 metrowy
pas graniczny. Gdy już mamy wszystkie pieczątki i teoretycznie jesteśmy już legalnie w Kostaryce - czeka nas kolejne wypakowywanie walizek. Ponownie ustawiamy
je w rzędach lecz tym razem pod wiatą otoczoną wysoką siatkę. Nikt już nie
sprawdza listy pasażerów, ale ponownie pojawia się strażnik z psem. Gdy pies
jest już na miejscu, nasze siatkowe więzienie jest zamykane, Wewnątrz
ogrodzenia, poza strażnikiem z psem, jest też dwóch innych umundurowanych mężczyzn, którzy
stali tam od samego początku, najprawdopodobniej przyglądając się zachowaniu pasażerów naszego
autobusu. Obwąchiwanie każdego bagażu było bardzo dokładne. Psi opiekun
wskazywał dłonią po kolei każdy z bagaży, a niektóre nawet po kilka razy. Pies
posłusznie je obwąchiwał. Trwało to dużo dłużej niż po stronie panamskiej, ale,
jak się okazało, nie było to wszystko. Wewnątrz naszego ogrodzenia było kilka
betonowych stołów. Ich obecność w tym miejscu okazała się nieprzypadkowa. Otóż
na owych stołach dokonywano inspekcji każdego z bagaży.Na szczęście przeszukujących było kilku i nie wszystkie bagaże przeglądano dokładnie. W moim wypadku do małego plecaka nie zajrzano wcale, a z dużego wyjęto tylko kilka pierwszych siatek z rzeczami.
Gdy wreszcie cała procedura dobiegła końca, mogliśmy ruszyć w dalszą drogę. Do San José przybyliśmy około 2:30 w nocy czasu panamskiego. Kostaryce była dopiero 1:30. Miałem plan, aby mimo wszystko poszukać jakiegoś noclegu, bo samochód mogliśmy odebrać najwcześniej o 7:30. Okazało się, że jakiś hotelik był nawet na dworcu, ale nie było w nim wolnych pokoi. Warunki na dworcu firmy Tica Bus, były na tyle kulturalne, że zdecydowaliśmy się przeczekać te sześć godzin. Mieliśmy pod ręką całodobową restaurację, w której mogliśmy kupić herbatę, darmowy, hotelowy internet i gniazdka do podładowania netbooka. W związku z tym czekało się znośnie. Bromba i Gluś nawet trochę sobie pospali opierając głowy na restauracyjnym stoliku.
Komentarze
Prześlij komentarz