Podbój Kostaryki czas zacząć (19.03.2014)
Na początek kilka słów od autora. Przepraszam za nierówny styl i liczne błędy. Piszę tego bloga głównie po nocach, gdy Bromba i Gluś już śpią. Sam też często jestem zmęczony i najchętniej sam również udałbym się w objęcia Morfeusza, jednak nie poddaję się zmęczeniu i jeśli tylko mam internet, to staram się coś napisać. Zwykle nie mam już sił, aby przeczytać to co napisałem i zrobić jakąś autokorektę. Stąd też błędy - głównie stylistyczne i składniowe, chociaż zdarzają się też ortograficzne. Przepraszam i proszę o wyrozumiałość.
Po nocy spędzonej na dworcu, około 7:00 udaliśmy się do wypożyczalni firmy Dollar, w której jeszcze w Polsce wynajęliśmy samochód, którym zamierzaliśmy przemieszczać się po Kostaryce aż do końca naszej podróży. Wypożyczalnia okazała się być raptem około 500 metrów od naszego dworca, więc poszliśmy do niej pieszo. Tym razem zdecydowaliśmy się na nieco lepszy pojazd, przede wszystkim z napędem na cztery koła. W naszej wypożyczalni w tej klasie było to Suzuki Grand Vitara. Procedura odbierania samochodu przeszła bez problemów. Tym razem dostaliśmy dokładnie taki samochód jaki zarezerwowaliśmy. W międzyczasie wypłaciliśmy z bankomatu trochę miejscowej waluty, którą w Kostaryce jest colón, oraz kupiliśmy coś do picia. Facet z wypożyczalni dobrze mówił po angielsku i namówił nas na wzięcie pełnego ubezpieczenia. Warto, bo odchodzi nam stres związany z jakimś przypadkowym uszkodzeniem auta. Wynajęcie naszego samochodu z pełnym ubezpieczeniem to koszt $1000, podczas gdy ten sam samochód z ubezpieczeniem częściowym miał kosztować $830.
W lusterku odbija się jeden z postrachów Glusia. Jak widzicie jest to typowa amerykańska ciężarówka.
Nie ma tutaj TIR-ów znanych nam z europejskich ulic, tylko właśnie takie monstra.
Poza długim, charakterystycznym dziobem i dwiema chromowanymi rurami wydechowymi
kierującymi spaliny ponad kabinę, często mają też bardzo dużą część socjalną dla kierowców.
Same ładunki też wydają się dłuższe niż w Polsce. Jeśli do tego co widać, dołączycie brawurową jazdę kierowców,
to wcale nie będziecie się dziwić obawom Glusia.
Po odebraniu samochodu, jeszcze przed udaniem się w drogę, przeszliśmy na drugą stronę ulicy na kanapkę do Subway'a. Kanapka okazała się droga i niezbyt smaczna. To drugie było prawdopodobnie częściowo zawinione przez nas, bo nie potrafiliśmy dobrze jej sobie skomponować. Jedna kanapka kosztowała 2600 kolonów, co stanowi równowartość 5,2 dolara (500 kolonów = 1 dolar).
Po niezbyt udanym posiłku, ale z napełnionymi brzuchami, wyruszyliśmy na podbój Kostaryki. Jak pisałem wcześniej, nie mamy ustalonego planu i mamy całkowitą dowolność, jeśli idzie o wybór celów. Na początek zdecydowaliśmy się na wizytę w najmniejszym, ale bardzo wysoko ocenianym parku narodowym Kostaryki. Ów park nazywa się Manuel Antonio i leży niedaleko od Panamericany, nad brzegiem Pacyfiku. Tę ostatnią okoliczność chcieliśmy wykorzystać do odbycia pierwszej kąpieli w wodach największego z oceanów.
Nasz pierwszy leniwiec.
To jednocześnie chwila, w której spełniło się marzenie Glusia,
gdyż leniwiec to jego idol i niedościgniony wzór ;-)
Do parku dotarliśmy drogą, która częściowo wiła się malowniczo wzdłuż wybrzeża. W trakcie tej podróży dało się zauważyć, że Kostaryka znacznie różni się od Panamy. Przede wszystkim cały teren jest bardzo zadbany. Wszędzie są albo jakieś uprawy albo pokryte trawą pastwiska, a otoczenia domostw są bardzo zadbane i estetyczne. Nie widzi się też śmieci, tak charakterystycznych dla krajów trzeciego świata. Kostaryka nosi miano Szwajcarii Ameryki Łacińskiej i nie jest to miano bezpodstawne. Część trasy pokonaliśmy najnowszą kostarykańską autostradą. Jazda nią jest płatna. Przy bramkach płaci się gotówką za dany odcinek - nie ma znanych z Polski biletów, ani nie jest konieczne posiadanie specjalnej karty, jak ma to miejsce w Panamie.
Jedna z pięknych plaż w parku Manuel Antonio.
Mieliśmy okazję zażywać w niej kąpieli. O tym jakie było to przeżycie piszę w treści bloga.
W pobliżu parku Manuel Antonio aż roi się od turystów. Jest też bardzo rozbudowana infrastruktura turystyczna. Po kameralnej i nieco dzikiej Panamie przypomina to trochę przemysł. Zostawiliśmy samochhód na strzeżonym parkingu ($4) i udaliśmy się do bram parku. Po drodze zaobserwowaliśmy, że ceny są tu iście szwajcarskie. Wstęp do parku kosztuje $10 od osoby. Szlak zaczyna się od szerokiej utwardzonej alei. Jednak już blisko jej początku mieliśmy okazję zobaczyć pierwszego leniwca. Pokazali go nam inni turyści, gdyż sami nigdy byśmy go nie dostrzegli. Leniwiec wisiał wysoko i z dołu wyglądał jak worek po ziemniakach. Turyści, którzy nam go pokazali byli wcześniej w parku z przewodnikiem i stąd wiedzieli, gdzie go szukać. Później, dzięki tym samym turystom, zobaczyliśmy kolejne dwa leniwce, w tym jedno maleństwo. Widzieliśmy też małpy, szopa pracza i iguany. Słyszeliśmy też charakterystyczne odgłosy wyjców, ale nie udało nam się ich dostrzec.
Udało nam się za to wykąpać w wodach Oceanu Spokojnego, który w parku Manuel Antonio wlewa się do dwóch malowniczych zatoczek. Wielkim zdziwieniem było dla nas to, że woda okazała się bardzo ciepła. Wchodziło się do niej bez najmniejszego problemu niczym do wanny, ale pobyt w wodzie w ogóle nie dawał żadnej ochłody, co przy wysokiej temperaturze i pełnym słońcu byłoby pożądane. Park Manuel Antonio zrobił na nas dobre wrażenie, chociaż przyznaję, że początkowo nie podobały mi się w nim zadbane parkowe alejki i liczne udogodnienia dla turystów. Przez to miało się wrażenie pobytu w jakimś zoo czy miejskim parku, a nie w dzikim lesie. Jednak liczne zwierzęta i malownicze plaże zmieniły to odczucie.
Krab wypatrzony przez Brombę.
Udało nam się za to wykąpać w wodach Oceanu Spokojnego, który w parku Manuel Antonio wlewa się do dwóch malowniczych zatoczek. Wielkim zdziwieniem było dla nas to, że woda okazała się bardzo ciepła. Wchodziło się do niej bez najmniejszego problemu niczym do wanny, ale pobyt w wodzie w ogóle nie dawał żadnej ochłody, co przy wysokiej temperaturze i pełnym słońcu byłoby pożądane. Park Manuel Antonio zrobił na nas dobre wrażenie, chociaż przyznaję, że początkowo nie podobały mi się w nim zadbane parkowe alejki i liczne udogodnienia dla turystów. Przez to miało się wrażenie pobytu w jakimś zoo czy miejskim parku, a nie w dzikim lesie. Jednak liczne zwierzęta i malownicze plaże zmieniły to odczucie.
Park Manuel Antonio jest niewielki, więc po jego obejrzeniu zdecydowaliśmy się jechać dalej. Za kolejny cel wybraliśmy sobie park Tenorio i przepływającą przez niego niezwykłą Rio Celeste. Droga wiodła Panamericaną, która okazała się strasznie zakorkowana w związku z prowadzonymi na niej pracami remontowymi. Panamericana nie wygląda już tak dobrze, jak autostrada, którą jechaliśmy wcześniej. Jest stosunkowo wąska i widać po niej upływ czasu. W trakcie tej powolnej jazdy złapał nas zmrok. Po drodze nie widać było żadnych hoteli, więc zdecydowaliśmy się jechać do Cañas - miasta leżącego już bardzo blisko parku Tenorio. Zdecydowaliśmy się na tani hotelik, który miał nam tylko zapewnić miejsce do spania. Za trzyosobowy pokój zapłaciliśmy tylko $36. W hotelu nie było internetu, ale był basen - jednak jego stan był opłakany, więc nie mieliśmy zamiaru z niego korzystać. Byliśmy już mocno zmęczeni, więc od razu zapadliśmy w sen.
Szop pracz, którego spotkaliśmy przy plaży.
Wody Oceanu Spokojnego widziane z jednego z punktów widokowych, na który z mozołem się wdrapaliśmy.
Mimo, że trasy są świetnie przygotowane, to droga w górę w panującym tu upale i tak wymaga sporego wysiłku.
O dziwo, Bromba i Gluś dzielnie go znoszą i wcale nie narzekają.
Małpka odpoczywająca na gałęzi. Przechodziliśmy tuż pod nią.
Komentarze
Prześlij komentarz