Wulkan Arenal odkrywa przed nami swe oblicze (22.03.2014)

Z rana poszedłem na pocztę, aby wysłać kartki. Wypisywałem je wczoraj, gdy już byłem maksymalnie zmęczony, ale trzeba było to zrobić, gdyż dzisiaj jest sobota i poczta jest czynna tylko do 12:00. Z kolei jutro będzie już zupełnie zamknięta i kartki można byłoby wysłać dopiero w poniedziałek.. Podobnie jak w Panamie, nie ma tu skrzynek na listy, więc wizyta na poczcie jest koniecznością.

Przed naszym hotelem zobaczyliśmy dwie iguany. Jedna, całkiem spora, siedziała na zewnętrznych schodach prowadzących na pierwsze piętro. Jednak nadspodziewanie szybko uciekła, gdy zacząłem do n.iej podchodzić. W efekcie sfotografowałem jedynie ogon. Z drugą miałem więcej szczęści. Ta była zielona i siadziała sobie na płocie. Niestety, była dużo mniejsza od tej ze schodów.



W hotelu zjedliśmy śniadanie, które tutaj także wliczone było w cenę pokoju, i pojechaliśmy w kierunku wejścia do parku narodowego Arenal. Wulkan widziany z La Fortuny grzązł w chmurach, ale mieliśmy nadzieję, że gdy dotrzemy na miejsce to nam się pokaże. Chociaż równie dobrze mógł nas przywitać deszczem. Ten drugi był nawet bardziej prawdopodobny, gdyż wcale nie jest łatwo zobaczyć wulkan bez chmurnej czapy. Dotyczy to nie tylko Arenalu, ale chyba większości wulkanów. W Japonii też nie jest łatwo zobaczyć górę Fuji bez chmur. Jednak tam mi się udało, więc i tu miałem nadzieję.  

Wulkan Arenal w chmurach.
Chmury potrafią niekiedy przykrywać cały wulkan.

Gdy dotarliśmy pod bramę parku, przy której byliśmy już wczoraj, okazało się, że możemy wjechać na jego teren samochodem. Trzeba, co prawda, zapłacić $3 za parking, ale warto, gdyż od bramy do miejsca, z którego rozpoczynają się szlaki jest spory kawałek. Oczywiście trzeba było także zapłacić za wstęp do parku. Cena wstępu do każdego z parków w Kostaryce wynosi $10 za osobę. 

Na terenie parku jest spora restauracja, a także hotel. Ten drugi powstał z budynku przeznaczonego pierwotnie dla badaczy z Uniwersytetu w Kostaryce, którzy zajmowali się badaniem wulkanu w okresie jego aktywności. Zresztą nie tylko wulkanolodzy z Kostaryki interesowali się tym zjawiskiem. Na miejscu pracowali wtedy także badacze z innych krajów. Z tego okresu pozostał na miejscu sejsmograf, obecnie nie wykazujący specjalnych drgań.

Niezwykły kwiat.
Niestety nie jestem specjalistą od roślin,
a Gluś - pasjonat flory i fauny - nie chce mi pomóc.
Dlatego nie potrafię podać Wam nazwy.

Gdy przybyliśmy na miejsce szczyt wulkanu tradycyjnie grzązł w chmurach. Pierwsze kroki skierowaliśmy na szlak prowadzący ku rzece, gdzie można zobaczyć zastygłą już lawę. Szlak miał zaledwie 400 metrów i wydawał się dobry na początek. Jak się później okazało, był to najtrudniejszy szlak, który tego dnia pokonaliśmy. Może rzeczywiście miał niespełna pół kilometra, ale szło się najpierw dosyć stromo w dół, a później - tą samą drogą - trzeba było wrócić. Razem do przejścia był zatem prawie kilometr. Zwłaszcza droga powrotna była wyczerpująca. Na końcu szlaku był strumień oraz, tuż obok, rzeka zastygłej lawy. Nasz wysiłek został wynagrodzony, bo gdy tylko wróciliśmy, wulkan Arenal ukazał nam się w całej krasie. 

Posiedzieliśmy chwilę na tarasie widokowym. Przy okazji, pośrednio, oblałem Glusia napojem energetycznym Jet, który wcześniej sobie kupiłem. Napój był nowy i jeszcze nie otwierany. Zaproponowałem go Glusiowi, całkowicie nieświadom tego, co się stanie, a stało się to, co dzieje się z gazowanymi napojami po tym, gdy nimi potrząsnąć. Na szczęście w pobliskiej restauracji była łazienka, więc nie było aż tak źle.

Fragment zastygłej lawy.

Później zrobiliśmy sporą pętlę korzystając z okolicznych z kilku okolicznych szlaków. Trasa okazała się bardzo łatwa i przyjemna. Później aż żałowaliśmy, że nie zdecydowaliśmy się na wersję bardziej ambitną i nie wspięliśmy się na Cerro Chato, 1000 metrowy szczyt zakończony wulkanicznym jeziorem. To najbardziej wymagająca trasa w tym parku narodowym. W przewodniku było napisane, że jej pokonanie zajmuje od dwóch do trzech godzin w każdą stronę i dlatego odrzuciliśmy ten szlak już na wstępie. Mimo wszystko, nawet tym łatwym szlakiem szło się bardzo przyjemnie. Później okazało się, że podjęliśmy właściwą decyzję, gdyż już po naszym odjeździe zmieniła się pogoda i zaczęło padać.

Wulkan Arenal łaskawie pokazał nam swe oblicze.

Po drodze można było spotkać zwierzęta, chociaż nie było ich tyle, aby zadowolić naszego przyrodnika Glusia. Jednak, jego nie jest łatwo zadowolić, więc jego zastrzeżeń nie można brać na poważnie ;-) Po drodze było też kilka fajnych mostków.

Szlaki w okolicy wulkanu Arenal. Tak wyglądały te trudniejsze fragmenty.
 W sporej części były to szerokie aleje, częściowo nawet wyasfaltowane.

Po opuszczeniu terenu parku Arenal skierowaliśmy swe kroki ku kolejnemu z wulkanów. Wybór padł na Poás - wulkan, który nie tylko można zobaczyć z daleka, ale dotrzeć pod sam krater. Mimo, że w linii prostej oba wulkany są stosunkowo blisko siebie, to jazda z jednego miejsca w drugie wymagała sporo czasu. Na miejsce, czyli pod bramę parku, dotarliśmy już po zmroku. Po drodze chcieliśmy znaleźć jakiś nocleg, ale w tym, który wybrałem na podstawie Lonely Planet, nie było już wolnych miejsc. Z kolei inny, najbliższy w stosunku do wejścia do parku okazał się być położony w znacznej odległości od szosy, a polna droga, która do niego prowadziła, była ekstremalnie trudna, nawet dla naszego samochodu. Podjęliśmy nawet próbę i przejechaliśmy jakieś 200-300 metrów, ku przerażeniu Bromby. Jednak w końcu zrezygnowaliśmy. I dobrze, bo jeszcze uszkodzilibyśmy samochód jadąc w ciemnościach po tak trudnej drodze.

Na szlaku było też kilka mostków.

Później cofnęliśmy się spory kawał drogi aż do hotelu o nazwie El Churrasco. Wyglądał zachęcająco, jednak w nim również nie było wolnych miejsc. Jednak pani z recepcji poleciała nam inne miejsce, położony w miejscowości Vara Blanca, hotel Caciquita. Nawet zadzwoniła tam, aby sprawdzić czy są wolne miejsca. Miejsca były, a na dodatek ceny były przystępne: $50 za pokój i $60 za cały domek. Gdy otrzymaliśmy te informacje przyszedł jakiś facet, pewnie z kierownictwa hotelu i przekazał recepcjonistce, że jednak mają wolny pokój, ale za $120. W tej sytuacji zdecydowaliśmy się jechać do Caciquity i była to dobra decyzja.

Po drodze spotkaliśmy też kilka zwierzaków.
Niestety, Gluś ponownie nie chce mi podać jego nazwy.

Gdy dotarliśmy na miejsce, hotel był zamknięty za trzy spusty. Musiałem spuścić łańcuchy blokujące wjazd na parking, a później zaczęliśmy poszukiwania recepcji. Bromba stwierdziła, że jeden z domków nie wygląda na taki dla turystów i miała rację. Zapukałem do drzewi i odezwała się jakaś pani. Jak się okazało była to właściwa osoba, możliwe, że nawet właścicielka, chociaż w nocy wyglądała dosyć dziwnie. Przede wszystkim była znacznie cieplej ubrana niż my. Miała nawet czapkę. Mówiła tylko po hiszpańsku i sprawiała wrażenie osoby nieco zwariowanej, ale przy tym budzącej sympatię.


Można było też spotkać jaszczurki.

Gdy nas zobaczyła, to skojarzyła, że jesteśmy tymi osobami, o których wcześniej rozmawiała przez telefon. Zaprowadziła nas do jednego z domków, cały czas mówiąc coś po hiszpańsku. Na szczęście najważniejsze informacje zrozumiałem. Przede wszystkim zrozumiałem, że jest zimno. Po hiszpańsku frio. Chociaż akurat ten fakt był nam już znany. Faktycznie nie było ciepło. Wierzchołek wulkanu Poás jest położony na wysokości 2704 m n.p.m., podczas, gdy wulkan Arenal ma zaledwie 1633 m n.p.m. To spora różnica.


Był też malutki wodospad.

Inną informacją, którą zrozumiałem było to, że mamy ciepłą wodę. To ważne przy takich temperaturach, a przy tak niskiej cenie, wcale nie takie oczywiste. Zrozumiałem też, że śniadanie najlepiej zjeść o 7:00, aby o 8:00 jechać na wulkan. Z rana pogoda jest zwykle najlepsza i jest największa szansa, aby cokolwiek zobaczyć. Nie zrozumiałem tego, czy śniadanie jest wliczone w cenę, czy nie. Jak się okazało nie było, ale przy tak niskiej cenie nie był to problem. Zwłaszcza, że dostaliśmy też upust. Mimo, iż dostaliśmy domek, zapłaciliśmy tylko $50. Pani najpierw mówiła o tym upuście, ale gdy przyszło do płacenia zdziwiła się, że daję jej tylko 50 dolarów. Jednak szybko sobie przypomniała o tym co mówiła wcześniej. Wszystko to na spokojnie i bez żadnych pretensji do nas. Trochę to wyglądało jak rozmowa samej z sobą. Między innymi dlatego uznaliśmy ją za nieco zwariowaną, chociaż wciąż bardzo pozytywną osobę. Później dostałem też dodatkowy koc i dwa mydełka. Podejrzewam, że nasza pani mówiłą mi o tym wcześniej ,ale tego już nie zrozumiałem. Koniec końców trafiliśmy do naszego domku i położyliśmy się spać, wcześniej biorąc przyjemną, gorącą kąpiel. Niestety, w hotelu nie było internetu i nie mogłem niczego dla Was napisać. Małe co nieco napisałem sobie roboczo, tylko w moim komputerze, ale nie było tego zbyt dużo. 

Najdłuższy most wiszący na trasie naszego przejścia. 

Motyl spija nektar z kwiatów.

"Garbata" krowa. Podobne widzieliśmy również w Panamie.
Jednak nie wszystkie krowy są tu takie. Można zobaczyć także znane z Polski czarno-białe holenderki.
Kostaryka to niewątpliwie kraj, w którym rolnictwo stoi na bardzo wysokim poziomie.
Praktycznie nie ma tu nieużytków. Wszędzie są jakieś uprawy, albo pastwiska.
Widzieliśmy nawet wykopki.Tak, w marcu!  Na dodatek, ziemniaki były bardzo okazałe. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!