Isla Iguana - nasza wyspa z archipelagu San Blas (11-13.03.2014)

Wycieczkę na San Blas rezerwowałem z Polski poprzez e-mail firmy Lam Tours, o której czytałem, że zajmuje się organizacją transportu na te wyspy. Mimo licznych potwierdzeń, w tym ostatniego, które dostałem już w Panamie, zawsze pozostawała jakaś odrobina niepewności. Niewiele brakowało, aby okazała się uzasadniona.

Około 5:30 wymeldowaliśmy się z hotelu, zostawiając w nim nasze główne bagaże. Później rozsiedliśmy się w lobby hotelowym i siedzieliśmy tak blisko 45 minut godziny. Przynajmniej o 15 minut za długo. Jak pisałem w poprzednim wpisie, jeep miał być po nas do 6:00. W końcu wyciągnąłem laptopa i już zacząłem go włączać (tylko tam miałem telefon do Lam Tours), kiedy w hotelu rozległ się telefon. Okazało się, że dzwonił ktoś od naszego przewoźnika, aby nam przekazać, że zepsuł im się samochód i będą trochę później.

Wykorzystaliśmy ten czas, aby wypić kawę. Tylko ja i Bromba, gdyż Gluś kawy nie pija. Restauracja hotelowa zaczyna działać od 6:00 i tam się udaliśmy. Przy okazji okazało się, że już nie było nas na liście gości. Pewnie dlatego, że wcześniej się wymeldowaliśmy. Dlatego na początek pokazano nam automat z kawą. Później obsługa restauracji chyba coś sprawdziła i zaproponowano nam śniadanie. Nie skorzystaliśmy, gdyż nie było pewności, kiedy przyjedzie nasz transport. Nasza kawa była w plastikowych kubkach i mogliśmy bez problemu zabrać ją do lobby i spokojnie czekać na nasz transport.

Samochód w końcu przyjechał. Był to ośmiomiejscowy Nissan Patrol. Wsiadaliśmy jako pierwsi, więc zajęliśmy najlepsze miejsca. To ważne, gdyż w tego typu samochodach miejsca w ostatnim rzędzie są bardzo niewygodne. Gluś usiadł z przodu, a ja z Brombą zajęliśmy miejsca zaraz za kierowcą. Wzięliśmy jeszcze jakichś turystów i  podjechaliśmy do biura Lam Tours, które mieści się na krytym parkingu jednego supermarketów. Wydaje się trudno, że bez przewodnika trudno byłoby je znaleźć, ale widocznie nie ma takiej potrzeby. W biurze zapłaciliśmy po 60 dolarów za transport w obie strony plus po $10 na poczet opłaty za wstęp na tereny Indian Kuna Yala. Dostaliśmy też opaski na rękę, które miały nam zagwarantować darmowy powrót. Opaski wydawały się papierowe i nietrwałe, a jednak bez trudu przetrwały te trzy dni.

Cała procedura trochę trwała i w dalszą drogę udaliśmy się chyba dopiero około 10:00. Sama droga, to na początku Panamericana, a później bardzo kręta i biegnąca to w górę to w dół, droga przez dżunglę. Podczas tej podróży przekracza się jakieś niewielkie pasmo górskie, gdzie kierowca wyłączył klimę, gdyż na zewnątrz nie było już tak gorąco jak w mieście Panama. 

Po drodze mijaliśmy punkt graniczny terenów należących do Indian Kuna Yala. Musieliśmy pokazać nasze paszporty, które zostały dokładnie sprawdzone. Bez nich nie zostalibyśmy wpuszczeni na ten teren, dlatego już w biurze Lam Tours sprawdzono, czy na pewno je mamy. W końcu dotarliśmy do Carti, czyli portu, w którym z samochodu przesiada się do łodzi na wybraną wyspę. Port to duże słowo. W rzeczywistości to jedynie jakaś wiata, kilka małych budyneczków i rzeka. Do podpływających łódek wchodzi się po schodach wydrążonych w ziemi. Za transport łodzią płaci się osobno, a cena jest uzależniona od odległości, którą trzeba pokonać. W naszym wypadku było to $20 w obie strony. Opłatę tę uiszcza się dopiero na wyspie. W samym Carti trzeba zapłacić jedynie $2 opłaty portowej. W zamian dostaliśmy po żółtym żetonie, który trzeba było zwrócić po powrocie.

Port Carti. Prawda, że imponujący ;-) 

Na wyspę popłynęliśmy zielono-białą, odkrytą łajbą, wyposażoną w dwa potężne silniki. Dzięki nim łódź płynęła bardzo szybko, przy okazji tocząc strugi wody. Akurat siedziałem po tej stronie łódki, gdzie prysznic był najbardziej solidny i gdy dotarliśmy na miejsce, byłem mocno przemoczony, ale to żaden problem w takim miejscu. 


Łódź z Isla Iguana przywozi dwójkę turystów. Jak się później okazało byli to nasi rodacy.
Spotkaliśmy ich wcześniej na lotnisku Tocumen w Panama City.
To oni podpowiedzieli nam, gdzie możemy szukać bagaży. Świat jest jednak mały :-)


To dopiero początek prysznica, jaki nas czekał. Gdy zrobiło się naprawdę gorąco,
a właściwie mokro, nie miałem już aparatu, bo kazano nam wszystko schować do luku. I dobrze.


Spotkana po drodze wysepka zamieszkana przez Indian Kuna. Nie bardzo wiemy po co,
ale zanim popłynęliśmy na naszą wyspę, podpłynęliśmy do niej z dwóch końców.

Nasza wyspa nazywa się Isla Iguana. To komercyjna nazwa dla turystów, Indianie Kuna mają inną, własną nazwę, która może lepiej oddaje jej charakter, gdyż iguan na niej nie ma. Myślę, że nigdy nie było, bo padłyby z głodu. Nasza wyspa to praktycznie sama piaszczysta plaża i palmy. Do tego jest bardzo mała i w kilka minut można ją obejść dookoła. Jeżeli ktoś z Was chce też spróbować, to proszę bardzo. Wystarczy kliknąć w ten link. Film nie do końca jest aktualny, ale pokazuje wielkość i oddaje klimat naszej wyspy.

Na Isla Iguana możliwe są dwa sposoby zakwaterowania. Pierwszy, to prywatne chatki dla 1-3 osób w cenie $60 za osobę za dobę, a drugi, to łóżko we wspólnej chatce. Ta druga opcja kosztuje $35 i właśnie na nią się zdecydowaliśmy. Był to dobry wybór, bo przez większość czasu mieliśmy naszą chatynkę wyłącznie dla siebie. Jedynie pierwszej nocy razem z nami spało kilka innych osób. Później został już tylko jeden, nazwany przez nas "Hindusem". Chłopak, co prawda, pochodził z jakiegoś kraju hiszpańskojęzycznego, ale z wyglądu przypominał mieszkańca Indii.

Nasz dom na wyspie. Prawda, że piękny?

Czas na wyspie odliczały jedynie pory posiłków. Zegarek nie był potrzebny. Pomiędzy posiłkami zażywaliśmy kąpieli, zarówno tych słonecznych, jak i morskich. Te pierwsze z czasem ograniczyliśmy, bo słońce było bardzo silne. Za to te drugie były urozmaicone przez niewielką rafę koralową, którą zamieszkiwały liczne, choć głównie niewielkie, rybki.

Pierwszy indiański posiłek. Almuerzo czyli obiad.
Indianie serwują nam trzy w ciągu dnia. Każdy zapowiadany jest dźwiękiem rogu, 
chociaż za róg służy najprawdopodobniej jakaś muszla, bo jest ich tutaj pod dostatkiem.

Drugiego dnia naszego pobytu Brombę dopadła migrena i praktycznie cały dzień musiała spędzić w łóżku. Biedna dała radę wstać dopiero na kolację. Trzeci dzień upłynął nam na wycieczce na Cayos Holandeses, wyspach uznawaną za najpiękniejszą część archipelagu San Blas. W pierwotnych planach miała być kilkugodzinna wycieczka na Isla del Perro i snoorkowanie przy niewielkim wraku. Jednak nasz "Hindus" namówił nas na dołączenie do grupy, która wspólnie wynajmie łódź i popłynie nieco dalej. Zwabił nas wizją ciekawych ryb, które można tam zobaczyć. Wymienił barakudy, raje i rekiny. 

Isla Iguana z jednej strony.

Wycieczka na Isla del Perro miała kosztować $15. Ta na Cayos Holandeses była o $17 droższa, ale wizja zobaczenia ciekawych morskich stworzeń zwyciężyła. Indianie zawieźli nas na Isla Tortuga, wyspę ładną, ale ryb przy niej było mniej niż przy naszej. Były za to nieco większe niż u nas.

Poza tą wyspą, zawieźli nas w okolice jakiejś dużej, gumowej rury, częściowo zanurzonej w wodzie, a częściowo wystającej nad powierzchnie. Rura kończyła się niespodziwanie i trudno odgadnąć, jakie miało być jej przeznaczenie.  pobliżu tej rury nie było kompletnie żadnych ryb. Za to złapał nas deszcz. W jego trakcie byliśmy w wodzie, więc nie zmokliśmy, ale uderzenia sporych kropel były odczuwalne.  

Isla Iguana z innej strony.

Nie wiemy dlaczego akurat ta rura stała się elementem naszej wycieczki. Możliwe, że dla Indian było to coś ciekawszego niż wyspy, które są dla nich czymś zwyczajnym. Trzecim i ostatnim punktem programu była już jednak wyspa, a właściwie dwie wyspy, które oddzielało zaledwie kilka lub kilkanaście metrów wody. Ryb też było tam niewiele, ale za to słońce świeciło niemiłosiernie. Na dodatek nie było można położyć się w cieniu, bo obie wyspy były dosyć gęsto zarośnięte. W efekcie po jakimś czasie zaczęliśmy marzyć o powrocie na naszą małą i wcale nie brzydszą wysepkę. Jednak nasi towarzysze podróży nie kwapili się do powrotu. Na słońcu też nie wytrzymywali, więc siedzieli sobie w wodzie i gadali. W końcu jednak udało nam się wrócić do naszego tymczasowego domku.

\
Isla Iguana od środka.

Isla Tortuga z archipelagu Cayos Holandeses.
Spędziliśmy tam trochę czasu na bezowocnym poszukiwaniu ciekawych ryb
oraz zjedliśmy obiad.

Trzeci punkt programu wycieczki. Plażowanie aż do bólu. Fizycznego bólu.
Krajobraz był bajkowy, ale już mieliśmy dosyć słońca i chcieliśmy wracać do naszego domku na Isla Iguana.
Okazuje się, że zdjęcia drugiego punktu programu, czyli tajemniczej rury, nie zrobiłem.
Pewnie przez deszcz, który nas tam złapał. 

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!