Droga do Santa Fe (15.03.2014)

Po śniadaniu zabraliśmy wszystkie nasze bagaże i udaliśmy się na terminal Albrook. O, przepraszam! W międzyczasie był jeszcze mały przerywnik w postaci udanych zakupów, o których pisałem wczoraj. Autobus do Santiago mieliśmy o 11:00. Musieliśmy odejść kilka metrów od wejścia do hotelu i złapać taksówkę z ulicy, bo te stojące przed hotelem nie były skłonne do negocjacji. Nie pisałem Wam jeszcze o tym, że droga na terminal Albrook wiedzie aleją noszącą imię naszego słynnego rodaka. Nie, nie jest to Wałęsa ;-) W grę wchodzi tylko jedna osoba, oczywiście może to być jedynie Juan Pablo II. Ulice jego imienia widziałem już wcześniej w innych południowoamerykańskich miastach i często były to ważne arterie. Najwyraźniej nasz Papież potrafił trafić do serc Latynosów.

Gdy tylko dojechaliśmy na dworzec od razu skierowaliśmy się do miejsca skąd miał odjeżdżać nasz autobus. Okazało się, że już był podstawiony i w większości zapełniony. Błyskawicznie zabrano nasze bagaże i przepuszczono przez bramki.

Tutaj mała dygresja na temat funkcjonowania dworców w Ameryce Południowej. W zależności od miasta może to być jeden wspólny dworzec dla wszystkich firm transportowych lub osobne dworce dla każdej firmy, rozsiane po całym mieście. Możliwe są też dwa lub trzy wspólne dworce, grupujące firmy w zależności od kierunku, do którego chcemy dojechać. Może też być tak, że jedna firma ma kilka dworców. Można określić to jednym słowem: chaos. W przypadku wspólnych dworców zwykle pobierana jest opłata dworcowa. Zwykle jest to stosunkowo niewielka kwota, jednak  bez jej uiszczenia nie można wsiąść do autobusu. Na dworcu Albrook w Panama City również pobiera się taką opłatę, ale można ją uiścić jedynie przy pomocy specjalnej karty zbliżeniowej. Wcześniej była to karta przeznaczona wyłącznie do tego celu, ale teraz jest to już karta zintegrowana. Ta sama, którą wcześniej kupiliśmy na metrobusy. Okazało się jednak, że wcale nie musieliśmy jej użyć, bo człowiek z firmy transportowej, którą mieliśmy jechać do Santiago, wpuścił nas przy pomocy własnej karty. W przewodnikach radzi się turystom, którzy nie mają tej specjalnej karty, aby poprosili kogoś o użycie swojej i zapłacić mu gotówką. Jednak my nie musieliśmy nic płacić. Zawsze to miłe, że ktoś o nas zadbał za darmo :-)

Podróż do Santiago trwała trzy i pół godziny. Już na jej początku przejechaliśmy przez Most Ameryk, który powinniście znać z ostatnich zdjęć. Później, w zasadzie, nie było już nic ciekawego po drodze. Przez cały czas jechaliśmy Panamericaną, czyli drogą łączącą południowy kraniec Ameryki Południowej z północnym krańcem Ameryki Północnej. Z małą przerwą na dżunglę Darien na granicy Kolumbijsko-Panamskiej, gdzie nie ma żadnego połączenia lądowego i pozostaje jedynie transport wodny lub powietrzny. W trakcie podróży mieliśmy jeden 10-minutowy przystanek w Antón.

Dopisało nam szczęście, bo gdy dotarliśmy do Santiago, to wypatrzyłem przez okno wypożyczalnię samochodów Thrifty, gdzie wcześniej zarezerwowaliśmy samochód. Miał to być samochód klasy compact w typie Hyundai Accent. Jednak nie mieli akurat tego samochodu i w tej samej cenie dostaliśmy sporo większego Hyundai Tucson. Pracownik wypożyczalni bardzo dokładnie opisał wszelkie nawet najdrobniejsze skazy karoserii, których nie brakowało, mimo iż samochód był praktycznie nowy. Miał przejechane zaledwie 20 tysięcy kilometrów. Karta Glusia, którą specjalnie wyrobiliśmy na tę okazję, została obciążona kwotą kaucji w wysokości $400. Samo wypożyczenie miało kosztować około $130 na trzy dni. Później uruchomiłem swoją nawigację i bez trudu dojechaliśmy do Santa Fe. Po drodze nawigacja kilka razy trochę szalała, ale poza jej wskazaniami kierowaliśmy się również zdrowym rozsądkiem.

Santa Fe leży na wyżynie i jest otoczone licznymi górami. Nasz hotelik, Coffee Mountain Inn, okazał się bardzo kameralny, ale ładnie położony i ze smakiem urządzony. Zadbane jest też całe jego otoczenie. Właścicielami jest mieszane małżeństwo, żoną jest Amerykanką, a mąż Panamczykiem. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, nie mieliśmy jeszcze świadomości, że rozmawiamy z Amerykanką i całą rozmowę prowadziliśmy po hiszpańsku. Doprecyzowując, to ona ją prowadziła, ja tylko udzielałem zdawkowych odpowiedzi. Ale mniej więcej ją rozumiałem i tłumaczyłem Brombie i Glusiowi co mówi. Rezerwując hotel zamówiliśmy od razu trzygodzinną przejażdżkę konną za $20 od osoby. Właścicielka hotelu zaproponowała nam, aby zrobić ją od razu jutro rano. Konie miały być gotowe o 10:00, więc na 9:00 zaproponowała śniadanie. Przy okazji poradziła nam wzięcie przewodnika, co jak się później okazało, było bardzo dobrym pomysłem. Hiszpańskojęzyczny przewodnik kosztował $35. W pokoju, który wcześniej zarezerwowaliśmy, w cenie był tylko wiatrak. Jednak, właścicielka zaproponowała nam dopłatę do klimatyzacji, $10 za dzień. Akurat było gorąco, więc Bromba z Glusiem byli zdecydowanie za.

Kolejną kwestią poruszoną przez właścicielkę, było moje łóżko. Jak się okazało był to piętrus, jak sama mówiła, raczej dla dzieci. Zaproponowała, że jutro je zamienią na normalne łóżko. Później, już z mężem chcieli to zrobić od razu, ale gdy zobaczyłem, że bez problemu się w nim mieszczę, to powiedziałem, że nie ma takiej potrzeby. Jednak następnego dnia i tak mi je wymienili. Dobrze, bo to normalne było zdecydowanie wygodniejsze. Załatwiłem jeszcze kwestię prania naszych rzeczy. O dziwo, cenę mieli za całe pranie, a nie za kilogramy. Koszt prania to $8. Rzeczy miałem im dostarczyć rano. Uprzedzili mnie jeszcze, że suszą je na linkach i czas schnięcia zależy od pogody.

Coffee Mountain Inn - nasz dom w Santa Fe.
W centrum zdjęcia widać nasz samochodzik.

Po zakwaterowaniu się w naszym pokoiku, udaliśmy się samochodem na mały rekonesans. W planach mieliśmy zobaczenie pobliskiego podwieszanego mostu, przeznaczonego tylko dla pieszych, wizytę w supermarkecie oraz w jakiejś restauracji. Z małymi kłopotami, wynikającymi z jazdy w ciemnościach oraz ze skomplikowanego układu licznych asfaltowych uliczek w Santa Fe, udało nam się zrealizować nasz plan. Co prawda restauracja, którą wybraliśmy okazała się zamknięta, ale tuż obok była lokalna knajpka oferująca kurczaki z grilla. Jedzenie tam było bardzo dobre i tanie, więc ten lokal stał się naszym stałym miejscem posiłków w Santa Fe. Na koniec dnia puściłem jeszcze jakiś film i poszliśmy spać. Ja z małym opóźnieniem, bo trzeba było jeszcze spróbować napisać coś dla Was na blogu. I tak jestem już do tyłu z moją relacją, więc nie mogę się obijać ;-)

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!