Dzień 8 - Ollantaytambo (19.04.2013)

Na początek małe uzupełnienie poprzedniej relacji, gdyż chyba tego nie powiedziałem. Całe to moje wczorajsze zwiedzanie zrobiłem w odwrotnym kierunku niż wszyscy zalecają. Prawidłowa trasa, to najpierw Pisaq. Później autobus do Tambomachay, a później kolejne ruiny, aż dotrzemy do Cuzco. Cały czas spacerując sobie przyjemnie na dół. No, ale ja muszę wszystko zrobić na odwrót i spróbować, czy tak też nie można. Wniosek: można, ale wymaga to więcej wysiłku, którego wciąż nie żałuję.

Wracając do dnia, którego dotyczy ten wpis, to był dosyć lajtowy, co nie oznacza, że nic się nie działo. Z rana, zjadłem śniadanko. Było takie jak wczoraj, ale dostałem jedną kosteczkę masła więcej, a na dodatek jedna był trochę większa od innych. I dżemiku było jakby więcej. Mówię Wam wypas!

Julia nie było, ale jakoś dogadałem się z jego żoną w sprawie zostawienia plecaka i rzeczy do prania. Pozbywszy się części bagażu, udałem się na ulicę z której miały odjeżdżać autobusy do Urubamby, w której to miałem się przesiąść na autobus do Ollantaytamby. Ta tajemnicza ulica to Av. Grau. Gdy tylko na nią wszedłem zaraz trafiłem na naciągaczy do colectivo jadącego bezpośrednio do Ollantaytamby za 10 soli. Grzech było nie skorzystać. Przy okazji pochwalę się, że tę nazwę piszę z pamięci, chociaż miejscowi często mówią w skrócie Ollanta. Tym colecttvo okazał się całkiem wygodny, 12-osobowy van. Oprócz mnie byli tam sami hiszpańskojęzyczni plus dokoptowana w ostatniej chwili para Włochów. Facet elegancki około 60, a kobieta, jak później zobaczyłem twarz, to chyba też. Ale była tak ufryzowana i ubrana, że za sobą usłyszałem słowo puta, co chyba nie jest zbyt ładnym określeniem kobiety.

W czasie podróży mogliśmy się raczyć takimi widokami. Były też lepsze, ale trzymałem aparat w plecaku i tylko trzy razy go wyjąłem, więc zdjęć za dużo nie mam. Zresztą zdjęcia przez szybę i w ruchu często są do niczego.


W samochodzie było kilku Indian, którzy, jak się później okazało, nie bardzo wiedzieli dokąd jadą. Przynajmniej trójka z nich. Myśleli, że do Urubamby i tam chcieli wysiąść, ku niezadowoleni kierowcy busa. Na Urubambę była niższa stawka i przez nich za ten kurs zarobił mniej. Na początku pojechaliśmy zatankować. Na dystrybutorach mają tam klawiaturki i można sobie wystukać za ile chcesz zatankować. Tutaj robiła to pani z obsługi. Zatankowaliśmy za 50 soli. Paliwo tam mierzą w galonach, jak w Ameryce Północnej. Jeden galon oleju napędowego kosztował 14 soli. Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć tego vana i kierowcę. Ten był spokojniejszy niż z tego wczorajszego autobusu. Nawet pasy zapinał.  


Gdy znalazłem się już w Ollantaytambo, to zacząłem się rozglądać za jakimś hostelem. W pierwszym, do którego wszedłem, nie było miejsc. I dobrze, bo później zauważyłem, że był polecany w Lonely Planet i podawane tam ceny były dosyć wysokie, a po takiej reklamie pewnie jeszcze wzrosły.

Drugi hostel, do którego wszedłem, możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej. Prawda, że wygląda zachęcająo? To okienko po prawej jest moje.


Na początku nikogo nie było w recepcji i już nawet zdążyłem wyjść, ale później nie chciało mi się łazić i wróciłem jeszcze raz. W końcu pojawiła się María, która wynajęła mi ten uroczy pokoik za 30 soli. Z własną łazienką, która ukrywa się za tymi drzwiami na zdjęciu. Pewnie dało by się znaleźć za 20, ale mnie to satysfakcjonowało. Nawet paszport nie był potrzebny, co się już rzadko zdarza. Później zauważyłem, że mają internet i poszedłem pytać się o hasło. Na wszelki wypadek z notesem. Tutaj zawsze mają hasła i za każdym razem trzeba się dopytywać. A tego dnia w Ollantaytambo postanowiłem załatwiać wszystko po hiszpańsku i nawet sobie radziłem. W każdym razie udawało mi się dogadać w sprawie tego, co chcę i mniej więcej rozumiałem co do mnie mówią.


Po zakwaterowaniu poszedłem pospacerować trochę po tej niewielkiej mieścinie i nawet dałem się skusić jakiejś naganiaczce na obiad za 7 soli. Tylko jak wszedłem do restauracji to zamiast menu nacional, które mi pani proponowała, wybrałem menu turistico. Myślałem, że w tym nacional, znów zobaczę świnki morskie, za 50 soli. Dostałem kartę, w której było napisane 15 soli, ale łudziłem się jeszcze, że to może jakaś promocja. Później weszła jeszcze para obcokrajowców i wzięli to menu narodowe, ale chłopak tak nawijał po hiszpańsku, że nic nie rozumiałem. I oni za dwie osoby zapłacili 14 soli, a ja biedny 15. Ale obiad był smaczny. Ponownie zupa-krem, tym razem warzywna i kurczak z ziemniakami w postaci takich większych frytek, według karty, francuskich. Kilka plasterków pomidora i ogórka oraz nieodłączny ryż.

Na głównym placu w Ollanta mają jakieś na pół zeschnięte drzewo. Pewnie święte. Możecie sami ocenić, czy na takie wygląda.


Po obiadku, gdy słoneczko zaczęło już grzać niemiłosiernie. Poszedłem sobie pozwiedzać tamtejsze inkaskie ruiny, gdyż musicie wiedzieć, że Ollantaytambo również zalicza się do inkaskiej Świętej Doliny.


To widok na przeciwną stronę od głównych ruin. Charakterystyczny jest taki prostokąt w środku góry. To podobno dawny inkaski magazyn. Mieli pomysły ci Inkowie! Nawet mieli szkoły prowadzenia wojen, dla młodzieży z wyższych sfer. A garstce Hiszpanów nie potrafili dać rady.


Oczywiście, wszedłem najwyżej jak się dało i wszędzie, gdzie tylko się dało.


Chociaż na wejście do najwyżej położonych ruin niemalże nikt się nie decydował. Pewnie dlatego, że nie wystarczyło tam iść schodami, ale trzeba było iść taką ścieżką jak poniżej. Gdy tam się wspinałem, to dostałem sms-a od Piotra i nawet wysłałem mu mms-a z widoczkiem. Nie wiem czy doszedł, bo strasznie długo się wysyłał. Pewnie przez dużą rozdzielczość zdjęcia z komórki. 


A to kwiatek, dla wszystkich Pań, które czytają tego bloga.


Jeżeli byłby za mały, to mam też większy. Jeszcze nie jest do końca rozwinięty, ale dzięki temu dłużej potrzyma ;-)


Tutaj możecie zobaczyć Ollantaytambo w całej rozciągłości. Jak widać, nie jest zbyt rozległe. Jeszcze kawałek ciągnie się wzdłuż tej góry, na której stoję, ale to już przedmieścia.


Wszedłem, to i musiałem zejść. Zrobiłem to zdjęcie, gdyż końcówka tej ścieżki ładnie zbliża się do krawędzi góry.



Nie pamiętam już, czy to jest to samo miejsce, które było widać na końcu ścieżki powyżej, może jakieś inne. W każdym razie były tam takie fragmenty. Oczywiście, to jest ta część nadobowiązkowa. Zapomniałem Wam jeszcze wspomnieć, że na samej górze czekała na mnie niespodzianka.


Otóż, gdy wchodziłem do ruin Pisaq, to, jak może pamiętacie, przy sprawdzaniu biletów dostałem darmową mapę. Pomyślałem, że tu też zapytam, ale nic nie mieli. Stojąc już na szczycie ruin, chcę zrobić zdjęcie, ale w kadrze znalazł się jakiś śmieć, leżący na kamieniach. Idę go zrzucić i patrzę, że to zupełnie nowa mapa ruin Ollantaytambo. Wyglądała jakby prosto z drukarni, żadnej skazy ani śladów leżenia na słońcu. Nieźle, co?


Poza mapą i ruinami, na szczycie było sporo odchodów. Częścią ruin była w tym miejscu coś jakby chata i może Indianie wykorzystują ją jako stajnię dla swoich lam.


Przy wyjściu z ruin znajdowało się pełno straganów z pamiątkami i innym dobrem, które może zainteresować gringo.


Następnym moim pomysłem było wspięcie się do tych spichlerzy z góry naprzeciwko. Oto, jaka była tam tabliczka. Dla tych, którzy mają problem ze zrozumieniem napisu, polecam przyjrzenie się znaczkowi w lewym dolnym rogu.


Na początku ścieżka wyglądała tak:


Później zmieniła się w taką:


I w tym momencie już zwątpiłem. Przypomniał mi się ten znaczek z rogu tablicy przy wejściu i postanowiłem zawrócić. Spichlerze były już prawie na wyciągnięcie ręki, ale trochę stresu mogłoby kosztować to wejście, a zwłaszcza późniejsze zejście. Jak widzicie, czasami kieruję się rozsądkiem ;-)


Oczywiście w Ollanta roi się od turystów, gdyż to miejsce, z którego można pojechać pociągiem pod Machu Picchu.


Pochodziłem trochę po tej mieścinie i znalazłem pasące się konie.


Poszedłem również na stację, która jest dosyć daleko od centrum. Pewnie, aby mogli jeszcze zarobić na dowozie turystów na dworzec. Sfotografowałem, przy tej okazji, jeden z pociągów, które następnego dnia będą mnie tak stresowały.

 

Kupiłem jeszcze w sklepie u jakiejś Indianki dużą wodę (1,5l) za dwa sole i za taką samą kwotę niemalże półlitrowy napój izotoniczny. Później, u innej Indianki, takiej stojącej przy ulicy, kupiłem szaszłyka z jakiegoś mięsa przyozdobionego na górze całym ziemniakiem. Oczywiście ugotowanym. Koszt 2 sole. Widać lubią tam tę cyfrę.

Później poszedłem do swojego pokoju, pisać bloga. Niestety o 22:00 wyłączyli internet. Jakaś dziewczyna zaczęła interweniować, gdy już leżałem w łóżku i chociaż dobrze nie słyszałem jej słów, to słyszałem gostka, który z nią rozmawiał. Mówił, że już jest noc i ewentualnie może włączyć na 10 minut. Sięgnąłem szybko po laptopa i dodałem to, co wcześniej stworzyłem. Jak widzieliście, było tego całkiem sporo i bałem się, że mi to wszystko zniknie. Na szczęście, udało się!


Komentarze

  1. Fotka dotarla. THX :) Pozdrowienia od Jasia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się!
      Pozdrowienia z La Paz dla Jasia, Ani i Pawełka, a także dla Rodziców! :-)
      Dzisiaj doszedłem do wniosku, że La Paz to miasto zamienione w targowisko. Na większości ulic pełno straganów albo handlujących z chodnika, schodów i czego tylko się da.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!