Dzień 15 - Isla del Sol i La Paz, czyli najpierw relaks, a potem emocje bez emocji (26.04.2013)
W telegraficznym skrócie:
Gdy o 6:00 zadzwonił budzik, to w pierwszym momencie myślałem, że jestem w domu, w Polsce. Zignorowałem go i pospałem do 7:00. Skorzystałem ze wspólnej łazienki. Nie brałem kąpieli, ale widziałem podgrzewacz, więc może była ciepła woda. Poczekałem chwilę, aż pokaże się Indianka, abym mógł jej zapłacić za pokój. Wypiłem czarną kawę za 5 Bs. Stoisko z kanapkami dopiero się rozstawiało, więc sobie odpuściłem. Przespacerowałem się przez całą wyspę z północy na południe, raz w górę, raz w dół.
Piękne widoki.
Po drodze pomogłem jednej starszej Indiance przejść przez kamienny murek, a później jeszcze go naprawiłem dokładając kamieni. Miało być sporo bram z poborem opłat lokalnych za przejście. Była tylko jedna. Musiałem zapłacić 15 Bs. Przez większość trasy towarzyszył mi pies, jak z Aguas Calientes. W przewodniku straszono dzikimi psami, ale nie spotkałem. Tylko Indian wyprowadzających głównie osły, raz lamę, a raz trzy czarne prosięta. Wszystkich spotkanych na trasie pozdrawiałem słowami Buenos dias! Zawsze grzecznie mi odpowiadano. Piszę o tym, gdyż podobno jacyś mieszkańcy tej wyspy są niemili. Ja takich nie spotkałem. Doszedłem do wioski Yumani i zszedłem w dół, do portu. Po niewłaściwych schodach. Były tam inkaskie schody i to nimi chciałem zejść. Trudno. Stwierdziłem, że nie wchodzę ponownie i tylko zrobiłem zdjęcie z dołu. Nie znałem rozkładu statków, ale z rozpiski na punkcie sprzedaży biletów wynikało, że spóźniłem się trochę ponad pół godziny. Była 11:10, a następny statek o 15:30. Jakiś dziadek proponował indywidualny rejs. Podał jakąś sumę, ale, że dziadek był bezzębny to nie zrozumiałem. Na pewno było coś o setkach. Kupiłem normalny bilet za 20 Bs. Zjadłem bułkę z serem i pomidorem za 8 Bs. i wypiłem kawę z mlekiem za 7 Bs. Pomogłem Indiance zsumować te dwie wielkie liczby. Później okazało się, że płacę innej, starszej i ta chyba lepiej radziła sobie z rachunkami, gdyż resztę wydała prawidłowo. Trochę niepokoiło mnie to, że późno dotrę do Copacabany. To oznacza, że do La Paz dotrę, gdy będzie ciemno. Naczytałem się o tym mieście i chciałem tego uniknąć. Trudno, będzie musiało się udać. Nudzę się. Trochę siedzę, trochę leże na trawie. Przypłynęła statkiem wycieczka z Polski. Z przewodnikiem. Zabrał ich na schody Inków, tylko jedna pani zwątpiła po pokonaniu kilku metrów w pionie i została. Nie zdradzałem się, że jestem z Polski. Kupiłem wodę u tej samej Indianki, co kanapkę i kawę. Za małą chciała 7 Bs., a za 2l 10 Bs. Drogo, ale nie chciało mi się łazić, to wziąłem. Przy przystani jest tylko jeden punkt. Woda chyba jest stara, bo smak ma jakiś dziwny, a nadrukowana data jest sprzed miesiąca. Producent to Coca-Cola Co. Trudno, przeżyję. W końcu doczekałem się statku. Usiadłem na dolnym pokładzie. Tu nie wiało i było ciepło. Dopłynąłem do Copacabany i od razu poszedłem po duży plecak. W chwilę później, za 15 Bs. kupiłem bilet do La Paz. Była około 17:30, jednak zanim autobus wyruszył minęło z pół godziny. Bardzo szybko zaczęło zmierzchać. Po drodze autobus był przeprawiany promem, a właściwie taką małą barką. Mieścił się tylko jeden autobus. Zobaczyłem ogromną tarczę księżyca. Jest albo pełnia albo blisko. Przedmieścia La Paz to szeroka droga przypominając klepisko. Kupy śmieci i gruzu. Jechałem Aleją Jana Pawła II. Szeroka, ale nie reprezentacyjna. Stan baterii w komórce pokazuje jedną kreskę. Mam nadzieję, że znajdę jakiś nocleg zanim padnie mi GPS. Włączyłem go już w autobusie, aby wiedzieć gdzie wysiadam. Były dwie opcje: lokalny transport dojeżdża w okolice cmentarza, autobusy dalekobieżne na terminal. Okazało się, że mój transport jest lokalny i trafiłem w okolice cmentarza. To trochę dalej od centrum, ale mówi się trudno. GPS wciąż działa, więc idę w kierunku centrum. Z dwoma plecakami. Duży z tyłu, mały z przodu. Po drodze mijam Indianki siedzące po chodnikach i sprzedające wszystko co się da, uliczne garkuchnie, sklepiki z samochodów, stragany, sporo ludzi i samochodów. Jeden wielki bałagan. Jest ogólny rozgardiasz, pełno śmieci walających się wszędzie. Na jednym papierze poślizgnąłem się, ale nie straciłem równowagi. Musiał być tłusty. Przez ulicę przechodzi się na siłę. Znam to z Azji i, gdy tylko zobaczyłem, jak to tu działa, to radzę sobie doskonale. Ktoś kiedyś nazwał La Paz największą indiańską wioską na świecie. Miał rację. Na ulicy Murillo widzę jakiś hostel. W szybie wywieszka, że WiFi jest gratis. Wchodzę. Pokój z łazienką jest za 70 Bs. Biorę. Ciepła woda też powinna być, bo widzę ogrzewacz. Jest po 22:00. Internet działa. Nawet dobrze. Na dzisiaj tyle. Jutro postaram się dodać zdjęcia i uzupełnić jakieś opisy.
Widok na mój hostel w Challapampa. To ten piętrowy budynek.
Mój pokój jest pod schodami, ukryty za krzakiem.
Trudno było wybierać zdjęcia ze spaceru po wyspie. Wszystkie mają swój urok.
Widoki były przepiękne.
Droga na północny koniec wyspy.
Jedna z mijanych po drodze Indianek z osiołkami.
Roślinność była raczej szczątkowa. Dopiero pod koniec trasy, na południu wyspy, pojawiło się jej więcej.
Szlak raz schodził w dół, a raz prowadził w górę. Chwilami było to wyczerpujące.
Pod koniec mojej trasy spotkałem jakieś turystki, które przeraziły się jakąś czekającą ich górką,
a dla nich to była dopiero jedna z pierwszych.
Moja psina.
Szlak miał różną budowę, raz był prawie gładki,
a niekiedy kamienisty.
Powoli zbliżam się do gminy Yumani.
Charakterystyczne ogrodzenia.
To te inkaskie schody, które sobie odpuściłem.
Leżę sobie na trawie.
Mój pokój w Hostelu Sleep w La Paz. Bez okna.
Poza szybkim i 24-godzinnym internetem nie ma chyba innych zalet.
Tylko to mnie tu trzyma.
Komentarze
Prześlij komentarz