Dzień 9 - Spacerkiem z Ollantaytambo do Aguas Calientes (20.04.2013)
Na początek informacja, że mogę mieć problem z dodaniem zdjęć z dzisiejszego dnia. Za dużo ich nie zrobiłem, ale i tak szkoda. Siedzę teraz w hostelu w 12-osobowej sali i czuję się tu dobrze, jak jeszcze nigdzie. Korzystając z tego, że chwilowo nikogo tu nie ma, chciałem zrobić zdjęcie. Szybko wyciągnąłem kartę z czytnika, którego dopiero co podłączyłem do komputera i chyba uszkodziłem system plików. Nie widać żadnego zdjęcia poza ostatnim. Trzeba będzie się tym zająć, ale to później.
Pobudkę planowałem na 6:00 rano, ale wstałem 5 minut wcześniej. Internetu, oczywiście, dalej nie było. Pozbierałem wszystkie swoje manatki. Przelałem wodę z dużej butelki do małych i przy tej okazji popełniłem błąd w szacunkach. Wydawało mi się, że cała woda nie zmieści się w moich trzech mniejszych butelkach i wylałem starą wodę. Jak się później okazało, jedna mała butelka została mi pusta. Co, akurat w przypadku dzisiejszego dnia, miało znaczenie.
Zostawiłem klucz na recepcji, na której, tradycyjnie, nikogo nie było i poszedłem rozglądać się za transportem na 82 kilometr, czyli miejsce, w którym kończy się droga i dalej są tylko tory. Myślałem, że nie będzie z tym problemu, ale taksówkarze zaczęli licytację od 70 soli, a skończyli na 30. Tłumaczyli, że tam jest zła droga i stąd taka cena. Faktycznie w dużej mierze droga okazała się gruntowa, ale wtedy o tym nie wiedziałem. Pomyślałem sobie, że mam ich gdzieś, pójdę na piechotę. Nie zdawałem sobie tylko sprawy z dystansu, który muszę pokonać. Jak teraz sprawdziłem w Google Maps, było to 15 kilometrów, które nieopatrznie dołożyłem sobie do dystansu 28 kilometrów, które planowałem pokonać wzdłuż torów.
Idę, idę, a czas nieubłaganie płynie. Mijam kolejne wioski, witam się z mijanym ludźmi, którzy praktycznie zawsze są mili. Raz skróciłem sobie drogę, bazując na danych z komórki, ale polna droga nagle skończyła się urwanym mostem, a po drugiej stronie, już wcale jej nie było. Przekroczyłem rzeczkę po torach i próbuję iść wzdłuż rzeki. Jakiś dziadek mnie wypatrzył i mówi, że tędy nie, bo niebezpiecznie. Faktycznie szedłem po sporych kamieniach wzdłuż rwącej, górskiej rzeki Urubamba. Do tego całkiem szerokiej i przeraźliwie huczącej. Zawróciłem i szedłem dalej wzdłuż torów, aż wypatrzyłem główną drogę, która w tym miejscu nie różniła się specjalnie od mojego skrótu. Wcześniej, przez kilka kilometrów była to całkiem dobra droga asfaltowa. Myślałem, że może po drodze, ktoś będzie chciał mnie podrzucić, ale większość samochodów jechała w przeciwnym kierunku, a te, które jechały we właściwym kierunku, wiozły ekipy na Inka Trail, kosztujący minimum 500 dolarów czterodniowy treking śladami Inków. Przy 82 kilometrze jest początek ich szlaku.
W którymś miejscu, to chyba było na tym moim skrócie, spotkałem siedzących przy drodze Indian. Ścinali gałęzie z drzew i właśnie mieli przerwę śniadaniową. Wyglądało to podobnie, jak u nas na wykopkach. Oczywiście, przywitałem się z nimi, a grubsza i starsza Indianka w białym wysokim kapeluszu, zawołała do mnie "Gringo, napij się z nami". Dostałem metalowy kubek z ciepłym napojem przypominającym naszą kawę zbożową z mlekiem, ale o posmaku kukurydzy. Do tego dostałem bułkę. Przysiadłem obok nich na pieńku i zjadłem swoje pierwsze śniadanie. Przy okazji skojarzyło mi się, że jedni nazywają mnie tu amigo, ale w rzeczywistości żadnej przyjaźni mi nie okazują, a inni nazywają mnie obcym, ale okazują serce.
Dystans bardzo mi się dłużył, ale w końcu dotarłem do tego 82 kilometra. Akurat zbierało się tam mnóstwo ekip wyruszających na szlak Inka Trail. Wyminąłem ich i wkroczyłem na torowisko. Gdy już się nieco oddaliłem, to w nagrodę zjadłem batona Lion i popiłem wodą. Pierwsze 10 km było dosyć stresujące. Było dosyć wąsko i ścieżka obok torów, o ile akurat jakaś była, nie zapewniała bezpiecznej odległości do pociągu i trzeba było schodzić gdzieś w chaszcze, albo szybko przemieścić się, gdzieś, gdzie jest więcej miejsca i można przeczekać pociąg. Co gorsza, akurat w tym czasie sporo pociągów jechało w kierunku Aguas Calientes i czyli nadjeżdżały od tyłu. Pociąg, jakby się wydawało, jest na tyle głośny, że trudno go nie usłyszeć. Jednak, wierzcie mi, sporej wielkości górska rzeka jest w stanie doskonale pociąg zagłuszyć. Słychać go dopiero, gdy jest już całkiem blisko. Na wzroku również nie można polegać, gdyż trasa składa się praktycznie z samych zakrętów. Odrobiny adrenaliny dodają również tunele, które starałem się pokonywać truchtem. Chyba, że pociąg akurat przejechał. Wtedy wiedziałem, że mam trochę więcej czasu.
Po przebyciu dziesięciu kilometrów po torach, zjadłem w nagrodę chałwę. Wodę już wtedy zacząłem limitować, trzy spore łyki co 2 kilometry. Na szczęście, sytuacja znacząco się poprawiła. Ścieżka była często wyraźna i prowadziła z dala od torów. Szło się komfortowo, chociaż, przez pierwsze kilometry nie mogłem się oduczyć ciągłego upewniania, czy pociąg akurat nie jedzie. Wśród trudniejszych elementów były też mostki nad różnymi górskimi strumieniami zasilającymi Urubambę. Jeżeli strumyk był niewielki, to często wzdłuż ścieżki były przerzucone podkłady kolejowe. Jeżeli strumyk był szerszy, szło się po podkładach mostu kolejowego.
Po pewnym czasie poczułem się tak bezpiecznie, że aż zacząłem słuchać muzyki przez słuchawki. Jednego z motorniczych chyba to zdenerwowało, gdyż coś tam do mnie wygrażał. Spotkaliśmy się później jeszcze raz, to już mnie z uśmiechem pozdrowił machaniem ręki. Słuchawek już nie miałem i stałem wtedy spokojnie w miejscu czekając, aż przejedzie.
Ostatnie 8 kilometrów, to ponownie trochę trudniejszy odcinek. Nie tak trudny jak pierwsze 10 kilometrów, ale już częściej trzeba uważać. Myślę, że gdzieś na tym odcinku potknąłem się i poleciałem na kolana. Było to pod koniec mostu. Rozglądałem się, gdzie tu można bezpiecznie uciec w bok i najwyraźniej źle oceniłem odległość. Kopnąłem przy tej okazji w podkład. Najwyraźniej dosyć silnie, gdyż paznokieć z dużego palca prawej nogi zrobił mi się siny. Ale da się z tym żyć.
Po przebyciu dziesięciu kilometrów po torach, zjadłem w nagrodę chałwę. Wodę już wtedy zacząłem limitować, trzy spore łyki co 2 kilometry. Na szczęście, sytuacja znacząco się poprawiła. Ścieżka była często wyraźna i prowadziła z dala od torów. Szło się komfortowo, chociaż, przez pierwsze kilometry nie mogłem się oduczyć ciągłego upewniania, czy pociąg akurat nie jedzie. Wśród trudniejszych elementów były też mostki nad różnymi górskimi strumieniami zasilającymi Urubambę. Jeżeli strumyk był niewielki, to często wzdłuż ścieżki były przerzucone podkłady kolejowe. Jeżeli strumyk był szerszy, szło się po podkładach mostu kolejowego.
Po pewnym czasie poczułem się tak bezpiecznie, że aż zacząłem słuchać muzyki przez słuchawki. Jednego z motorniczych chyba to zdenerwowało, gdyż coś tam do mnie wygrażał. Spotkaliśmy się później jeszcze raz, to już mnie z uśmiechem pozdrowił machaniem ręki. Słuchawek już nie miałem i stałem wtedy spokojnie w miejscu czekając, aż przejedzie.
Ostatnie 8 kilometrów, to ponownie trochę trudniejszy odcinek. Nie tak trudny jak pierwsze 10 kilometrów, ale już częściej trzeba uważać. Myślę, że gdzieś na tym odcinku potknąłem się i poleciałem na kolana. Było to pod koniec mostu. Rozglądałem się, gdzie tu można bezpiecznie uciec w bok i najwyraźniej źle oceniłem odległość. Kopnąłem przy tej okazji w podkład. Najwyraźniej dosyć silnie, gdyż paznokieć z dużego palca prawej nogi zrobił mi się siny. Ale da się z tym żyć.
W połowie trasy spotkałem grupkę podobnych szaleńców: dwóch chłopaków i trzy dziewczyny. Akurat mieli odpoczynek. Później już mnie nie doścignęli. Za to pod konie trasy, pytał o nich ich ciemnoskóry kolega, który wyluzowany leżał sobie w hamaku rozwieszonym na jakimś płotku. Najlepsze, że spytał mnie, czy przypadkiem nie mam nadmiaru wody. Nic nie dostał, bo miałem tylko trochę na dnie.
Akurat w pobliżu tego koleżki spotkałem dwóch mundurowych, ale tylko się pozdrowiliśmy. Mandatu nie dostałem. Jeszcze jakaś zbłąkana grupka Amerykanów biegła sfotografować jakiś wodospad. Widziałem go po drodze, ale nie zrobił na mnie wrażenia.
W końcu zmęczony dotarłem do Aguas Calientes, które aktualnie nazywa się Machu Picchu Pueblo. W tej mieścinie panuje jeden wielki chaos, zarówno na dworcach kolejowych, jak i na ulicach, czy raczej uliczkach, gdyż nie ma tam samochodów. Pierwsze co, to znalazłem jakiś sklep. Akurat trafił się samoobsługowy z wywieszonymi cenami. Butelka 2,5l wody kosztowała 4,50 s., a więc wcale nie tak dużo. Czytałem wcześniej, ża mała woda kosztuje tam 2 sole, a 1,5l aż 7. Może zależy gdzie, w każdym razie we wschodniej części Aguas Calientes można kupić wodę dużo taniej. Kolejne 5 soli wydałem na napój izotoniczny Gatorade 750 ml, który w całości wypiłem na pobliskiej ławce.
Gdy już uzupełniłem niedobory płynów, zacząłem się rozglądać za jakimś hostelem. W ławki, na której siedziałem, znajdował się Supertramp, do którego ostatecznie wszedłem, chociaż przyznaję, że wcześniej go nie zauważyłem i obszedłem trochę okolicę. Hostel Supertramp okazał się strzałem w dziesiątkę. Co prawda za 24 sole dostałem tylko miejsce w sali 12 osobowej, ale zalet było dużo więcej. Przede wszystkim w cenie było śniadanie, a pod prysznicem była naprawdę ciepła woda, a nawet gorąca. Tego mi było trzeba, bo byłem okropnie spocony. Gorzej tylko, że zapomniałem włożyć do swojego zredukowanego bagażu zapasowej koszulki. I tak musiałem paradować w czarnej koszulce z białymi paskami od potu. Kupił bym jakąś w Aguas Calientes, ale w okolicy nie było akurat żadnego sklepu z koszulkami, a nie chciało mi się go szukać.
Kolejną zaletą hostelu Supertramp była darmowa herbata, której wypiłem dwa kubki. Sale były przestronne, a międzynarodowe towarzystwo bardzo kulturalne. Była też kuchnia i szafki zamykane na własną kłódkę, ale zarówno z kuchni, jak i szafek nie korzystałem. W nocy, gdy już leżałem w łóżku, do pokoju wprowadziła się dwójka Polaków, ale poznaliśmy się dopiero następnego dnia.
Akurat w pobliżu tego koleżki spotkałem dwóch mundurowych, ale tylko się pozdrowiliśmy. Mandatu nie dostałem. Jeszcze jakaś zbłąkana grupka Amerykanów biegła sfotografować jakiś wodospad. Widziałem go po drodze, ale nie zrobił na mnie wrażenia.
Widać światełko w tunelu
W końcu zmęczony dotarłem do Aguas Calientes, które aktualnie nazywa się Machu Picchu Pueblo. W tej mieścinie panuje jeden wielki chaos, zarówno na dworcach kolejowych, jak i na ulicach, czy raczej uliczkach, gdyż nie ma tam samochodów. Pierwsze co, to znalazłem jakiś sklep. Akurat trafił się samoobsługowy z wywieszonymi cenami. Butelka 2,5l wody kosztowała 4,50 s., a więc wcale nie tak dużo. Czytałem wcześniej, ża mała woda kosztuje tam 2 sole, a 1,5l aż 7. Może zależy gdzie, w każdym razie we wschodniej części Aguas Calientes można kupić wodę dużo taniej. Kolejne 5 soli wydałem na napój izotoniczny Gatorade 750 ml, który w całości wypiłem na pobliskiej ławce.
Hostel Supertramp to ten z drugą kondygnacją pomalowaną na niebiesko.
Po prawej stronie widać fragmencik ławki, na której usupełniałem płyny.
Rozgardiasz urbanistyczny typowy dla Aguas Calientes.
Gdy już uzupełniłem niedobory płynów, zacząłem się rozglądać za jakimś hostelem. W ławki, na której siedziałem, znajdował się Supertramp, do którego ostatecznie wszedłem, chociaż przyznaję, że wcześniej go nie zauważyłem i obszedłem trochę okolicę. Hostel Supertramp okazał się strzałem w dziesiątkę. Co prawda za 24 sole dostałem tylko miejsce w sali 12 osobowej, ale zalet było dużo więcej. Przede wszystkim w cenie było śniadanie, a pod prysznicem była naprawdę ciepła woda, a nawet gorąca. Tego mi było trzeba, bo byłem okropnie spocony. Gorzej tylko, że zapomniałem włożyć do swojego zredukowanego bagażu zapasowej koszulki. I tak musiałem paradować w czarnej koszulce z białymi paskami od potu. Kupił bym jakąś w Aguas Calientes, ale w okolicy nie było akurat żadnego sklepu z koszulkami, a nie chciało mi się go szukać.
Widok z mojego łóżka
Kolejną zaletą hostelu Supertramp była darmowa herbata, której wypiłem dwa kubki. Sale były przestronne, a międzynarodowe towarzystwo bardzo kulturalne. Była też kuchnia i szafki zamykane na własną kłódkę, ale zarówno z kuchni, jak i szafek nie korzystałem. W nocy, gdy już leżałem w łóżku, do pokoju wprowadziła się dwójka Polaków, ale poznaliśmy się dopiero następnego dnia.
Komentarze
Prześlij komentarz