Dzień 4 - Lima i początek podróży do Cuzco (15.04.2013)

W poprzednim wpisie pominąłem fakt, że udało mi się rozwiązać kwestię drobnych i karty Metropolitano. Po prostu, wieczorem poszedłem jeszcze raz do tego samego supermarketu i kupiłem sobie orzeszki, chipsy i jakieś ciastka. Wydałem na to ok. 11 soli. Drugie 11 poszły na kartę Metropilitano plus zasilenie na 3 przejazdy. Dwa w związku z planowaną wycieczką do Miraflores, a trzeci już na dotarcie w okolice dworca autobusowego, z którego miałem wyruszyć do Cuzco, czyli Pępka Świata. Wieczorną porą deptak Jirón de La Unión jest pełen ludzi. Mimo niedzieli, a może właśnie dlatego, wszystkie sklepy są otwarte i w każdym kłębią się tłumy. Wtedy na prawdę trzeba uważać, aby niepostrzeżenie nie zostać okradzionym.

Ale to było wczoraj. Dzisiaj jest już poniedziałek i czas żegnać się z Limą. Na początek musiałem rozwiązać kwestię zdania pokoju. Autobus do Cuzco miałem dopiero o 16:20, a pokój musiałem zdać wcześniej. Dlatego, gdy tylko wstałem, powoli zacząłem się pakować. Przed 10:00 zdałem pokój, a duży plecak zostawiłem w przechowaniu. Już wolny, skierowałem się w kierunku przystanku Metropolitano, ale po drodze się rozmyśliłem. Doszedłem do wniosku, że jeszcze się trochę poszwendam, a do Metropolitano wsiądę na dalszej stacji.

Po drodze znów trafiłem na plac San Martin. Tym razem w pełnym słońcu.


Spacerowałem po uliczkach mniejszych


i większych

Zobaczyłem też Pałac Sprawiedliwości, ale na wszelki wypadek, nie zbliżałem się za bardzo. To potężne gmaszysko i gdybym ponownie trafił na super ofertę darmowego zwiedzania, to mógłbym nie zdążyć na autobus do Cuzco.


Ulice Limy pełne są pojazdów, ale mam wrażenie, że mimo wszystko, panuje na nich porządek. Zasadniczo przestrzega się świateł. Klakson jest w użyciu, ale nie tak często jak np. w Azji. Często też, ruchem kieruje policja.


W międzyczasie, u jakiejś ulicznej sprzedawczyni, za 2 sole kupiłem sobie hamburgera. Miałem tylko problem z sosami, ale w Polsce też zawsze mam. W farszu, poza mięsem i warzywami, było też coś jakby frytki. Całość bardzo smaczna. Później, u innej pani, za jednego sola kupiłem sobie świeżo wyciskany sok z pomarańczy. O, w tej budce widocznej na zdjęciu poniżej.


Chyba nie pisałem jeszcze, o tym, że wczoraj kupiłem sobie butelkę ulubionego napoju Peruwiańczyków, czyli Inca Kolę. Jak możecie zobaczyć poniżej, ten napój jest tak popularny, że reklamuje go nawet policja.


W smaku przypomina naszą oranżadę Tę czerwoną, ale ich wersja jest żółta. Myśmy zdradzili naszą oranżadę dla Coca Coli, a Peruwiańczycy swoją tak pokochali, że Coca Cola musiała przejąć jej fabrykę. I teraz mogą sobie ją dalej lubić, a nawet bardziej.

Chciałem dotrzeć do miejsca zaznaczonego na mapie jako Estación Central. Nie bardzo wiedziałem, co to jest, ale spodziewałem się jakiegoś budynku dworcowego. Nic takiego nie było, a jedynie zejście do podziemi. Tam okazało się, że jest to dworzec wyłącznie dla autobusów Metropolitano. Moim zdaniem, trochę przerost formy nad treścią, gdyż linii tych autobusów jest niewiele. Chyba, że mają jakieś ambitne plany rozbudowy. 


Z dworca centralnego, autobusem linii C wyruszyłem do dzielnicy Barranco, położonej nieco dalej niż Miraflores. Podobno jest tam ładnie, gdyż kiedyś była to dzielnica artystów i dzięki temu zyskała swój klimat. Niestety, ja tego klimatu nie poczułem. Bardziej wyglądało mi to na takie typowe przedmieścia. Spokojne, stojące w bezruchu, gdzie rzadko przemieszcza się jakiś zbłąkany przechodzień. Przed domami stoją nowe błyszczące limuzyny, albo stare graty. Z rzadka spotykani ludzie, gdy tylko nieco dłużej na nich spojrzeć, zaraz się uśmiechają i mówią Buenas tardes. To niewątpliwie bardzo sympatyczne, ale wciąż nie niezwykłe. Może nad samym oceanem byłoby bardziej klimatycznie, ale gdy zobaczyłem jak wygląda niebo, to zrezygnowałem z dojścia do oceanu już w Barranco i zacząłem się przemieszczać w stronę Miraflores. Na zdjęciu poniżej, jest most graniczny pomiędzy tymi dzielnicami.


Jednak ciekawsze od granicznego mostu jest niebo, całe spowite niskimi chmurami, że nie widać końca wyższych wieżowców. W historycznym centrum Limy jest w tym czasie ładne, niebieskie niebo. Takie zamglone niebo jest tam typowe. Ma nawet specjalną nazwę garúa i jest efektem zatrzymywania zimnych mas powietrza znad Pacyfiku przez masyw Andów. Co prawda, powinno występować od maja, ale najwyraźniej nieco się pospieszyło. Jak to dobrze, że nie zdecydowałem się na hostel w Miraflores. Widoki, jak ten poniżej, przez tę mgłę wcale nie budzą zachwytu. 


Trochę mnie, to rozczarowało, chociaż, z drugiej strony, ten efekt wiecznej mgły też chciałem zobaczyć. I udało się. W Miraflores znajduje się wbydowane w nadbrzeżną skarpę popularne centrum handlowe Larcomar. 


W centrum widać sporo turystów, ale też bogatej, dobrze ubranej peruwiańskiej młodzieży. Poza sklepami, jest tam mnóstwo barów i kafejek. Oczywiście, hamburgera za 2 sole w Lacomar nie dostaniemy.


To miejsce miało dla mnie specjalne znaczenie. Gdy w ubiegłym roku w Krakowie mojej Mamie skopiowano kartę bankomatową, to wypłaty dokonano właśnie w centrum Larcomar. Najprawdopodobniej w jednym z tych bankomatów. 



Później poszedłem odszukać uliczki znane mi z powieści "Miasto i psy" Mario Vargasa Llosy. Same uliczki wyglądały zupełnie zwyczajnie. 


Wyraźnie widać, że Miraflores to zamożniejsza dzielnica, ale niezbyt dobrze wyglądają grube mury często zwieńczone jakimiś drutami. Nie były to druty kolczaste, więc może pod napięciem. Daje się zauważyć, że mieszkańcy tej dzielnicy też są ładniejsi. Dziewczęta są szczupłe, zadbane i po prostu ładne. Czas powoli mi się kończył, więc trzeba było wrócić do prawdziwej Limy. 


Oczywiście, ponownie autobusem Metropolitano Na zdjęciu powyżej widać masywną betonową konstrukcję przystanku tego autobusu. W tym wypadku umieszczonego po środku autostrady. Ludzie, którzy jeżdżą Metropolitano sprawiają wrażenie zamożniejszych. Mężczyźni bardzo często są ubrani w jasne, nieskazitelnie czyste koszule. Jeden z nich, starszy elegancki pan o europejskim wyglądzie, zwrócił mi uwagę, abym uważał na plecak, bo ktoś może mi go niepostrzeżenie otworzyć i coś z niego wyjąć. Powiedział to po angielsku, ale najpierw zapytał się, czy mówię po kastylijsku. Był to typowy kreol, czyli potomek dawnych hiszpańskich kolonizatorów, którzy wciąż jeszcze mają spore wpływy w Peru, a przede wszystkim, wciąż mają pieniądze.

Gdy dojechałem w moje okolice, to nie rozglądając się wiele poszedłem do najbliższej jadłodajni na obiad. Tym razem trafiłem do restauracji chifa, czyli serwującą chińszczyznę po peruwiańsku. To u nich bardzo popularne jedzenie i do tego tanie. Za danie, które widać poniżej zapłaciłem 10 soli.


Na danie składał się rosół z kawałkami kurczaka, nacią pietruszki i czymś tam jeszcze. Na zdjęciu już jest częściowo zjedzony. Głównym daniem był odpowiednio przyrządzony ryż z warzywami i kawałkami kurczaka oraz to bardziej kolorowe na zdjęciu, czyli panierowane krewetki z warzywami. Mniam, pycha. Zwłaszcza krewetki.

Po obiedzie poszedłem jeszcze zobaczyć rzekę Rimac, nad którą Pizzaro założył Limę. Jak widać, nie robi imponującego wrażenia.


Zaliczyłem też dwa mosty, z których jeden prezentuję poniżej. Przy okazji tego zdjęcia, możecie zobaczyć slamsy Limy, które rozrastają się na wzniesieniu San Cristobal, po drugiej stronie rzeki Rimac.


Później wróciłem po mój plecak i pojechałem na dworzec Excluciva, skąd o 16:20 miałem odjechać do Cuzco.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!