Dzień 17 - El Camino de la Muerte, czyli Droga Śmierci (28.04.2013)

Wstałem i poszedłem do biura Vertigo Biking, które znajduje się niedaleko mojego hostelu. Nie wiedziałem jeszcze, czy udało im się zabrać grupę szaleńców, chcących zjechać drogą, na której wciąż giną ludzie. I do końca nie byłem pewien, czy zmartwię się, gdy nie uda się zebrać tej grupy.

Gdy dochodziłem do biura, to zobaczyłem busa z rowerami na dachu. To oznaczało, że jednak trzeba będzie powiedzieć "B". Dopłaciłem brakującą kwotę i w chwilę później do biura weszła dwójka ludzi z Polski. Byli to Łukasz i Kuba, jak się okazało, ludzie z podobnej gliny, więc łatwo znaleźliśmy wspólny język. Zresztą spotkaną wcześniej parę Polaków, też bardzo ciepło wspominam. Poza nimi był jeszcze sympatyczny Josh ze Stanów i dwie dziewczyny z Irlandii: Sara i Carmella, o ile dobrze zapamiętałem ich imiona.

Biuro Vertigo Biking okazało się strzałem w dziesiątkę. Wszystko było profesjonalnie zorganizowane. Dostaliśmy porządne rowery z amortyzatorami i pneumatycznymi hamulcami tarczowymi. Bardzo czułymi. Początkowo wydawało mi się, że aż za bardzo. Później zamieniłem się z Łukaszem rowerami, aby sprawdzić, czy z jego rowerem jest wszystko w porządku. Okazało się, że ten jego bardziej mi przypasował, bo hamulce były nieco delikatniejsze, chociaż wciąż w pełni sprawne. Jemu lepiej jechało się na moim, więc już tak zostało. Poza rowerami dostaliśmy też kurtki, spodnie, pełne kaski oraz ochraniacze na kolana i łokcie.

Widoki na trasie były rewelacyjne, chociaż, gdy jechało się szybciej, a męska część ekipy preferowała szybszą jazdę, to trzeba było skupić się na drodze, a nie przyglądać się widokom. Zawsze jednak zdarzała się chwila, aby rzucić okiem w bok. Poza tym były odpoczynki, na których mogliśmy zobaczyć co nas czeka. Początek był na drodze asfaltowej i była to okazja do przyzwyczajenia się i wyczucia roweru. Na tym odcinku można było rozwinąć całkiem solidną prędkość, wcale nie pedałując. Trzeba było jednak uważać na samochody. Później, około siedmiokilometrowy, mniej ciekawy odcinek szosy pokonaliśmy w busiku i zatrzymaliśmy się tuż przed właściwą Drogą Śmierci. Trzeba było jeszcze uiścić opłatę za wjazd na tę drogę w wysokości 25 Bs. W tym miejscu dostaliśmy też skromny poczęstunek. Był chleb tostowy, szynka, ser, chipsy i dla każdego po jogurcie, małej paczce ciastek Oreo i jeszcze jakimś niewielkim batoniku. Do picia była cola i woda. Później, na trasie dostaliśmy jeszcze po napoju energetycznym i małej butelce wody, a w hotelu, w którym zakończyliśmy nasz zjazd, był obiad w formie bufetu. 

Na właściwej drodze śmierci, tej szutrowej, o szerokości 3 metrów, obowiązuje ruch lewostronny. Dla nas, jadących w dół, oznaczało to, że będziemy jechać po stronie przepaści. Ciekawa perspektywa. W praktyce można jechać po prawej, ale trzeba się liczyć z tym, że w przypadku spotkania samochodu, trzeba będzie zjechać na lewą. O ile zdążymy zjechać, a nie wpadniemy na jakiś samochód zaraz za zakrętem. Odkąd wybudowano nową drogę, po drugiej stronie góry, Droga Śmierci jest znacznie mniej popularna, co nie oznacza, że nie ma na niej żadnego ruchu samochodów. Sami spotkaliśmy ich około 5-6, nie licząc busików grup takich jak nasza.  

Najniebezpieczniejszy jest pierwszy odcinek. Tam jechaliśmy nieco wolniej i częściej robiliśmy przerwy. Później można było jechać szybciej, a praktycznie bez ograniczeń, już na samej końcówce. Częstotliwość przerw również stopniowo się zmniejszała. Pod tym względem, wszystko było dobrze przemyślane.

Chyba każdy z jadących miał w trakcie zjazdu jakiś niebezpieczny moment, ale obyło się bez żadnych incydentów. Chociaż widzieliśmy, jak kobieta z innej grupy przeleciała nad kierownicą. Najprawdopodobniej użyła tylko przedniego hamulca. Na szczęście wylądowała na drodze, a nie w przepaści. Jak nam mówił nasz przewodnik, praktycznie każdego dnia zdarzają się drobne incydenty, ale śmiertelne wypadki to rzadkość. Zwłaszcza biorąc pod uwagę ilość ludzi zjeżdżających tą trasą.

Nasza agencja też ma na koncie śmiertelną ofiarę. Było to w 2009 roku, kiedy to zginął młody Anglik. Są dwie wersje, jedna naszego przewodnika, że stracił panowanie nad rowerem na skutek choroby wysokościowej, a druga pani z biura, że na skutek epilepsji. Tak czy owak zginął. Jego ojciec później ufundował ambulans i od tego czasu, ten ambulans zawsze jest gotowy, aby udzielić pomocy ofiarom wypadków. Miedzy innymi na koszty utrzymania twego ambulansu, przeznaczana jest ta opłata 25 Bs. za wjazd na La Camina de la Muerte. Później zginęła też jakaś Japonka. Jechała w goglach, które jej zaparowały, a ona zamiast się zatrzymać, to próbowała je przetrzeć jednocześnie jadąc. Efekt był tragiczny. Ostatni śmiertelny wypadek, który zdarzył się na tej drodze dotyczył samochodu. Zginęły wtedy 4 osoby. Nasz przewodnik twierdzi, że byli to ludzie wracający z imprezy. Byli pod wpływem i chcieli uniknąć kontroli. Zapuścili się w tę drogę, ale że akurat było mokro, to zwątpili. Postanowili zawrócić, ale na drodze o szerokości 3 metrów, ta operacja nie mogła się udać.

Ja miałem dwa miejsca, w których poczułem trochę większy przypływ adrenaliny. Raz myślałem, że wpadnę na skałę, gdyż niebezpiecznie się do niej zbliżyłem. Ale skończyło się na strachu. Drugi raz, już na samej końcówce, nie chciałem hamować i założyłem, że trochę wyrzuci mnie z zakrętu, ale spokojnie przejadę po krawędzi. Na tym odcinku roślinność była bardzo bujna i przez to nie miałem świadomości, że ta krawędź, po której chciałem przejechać i ostatecznie przejechałem, była krawędzią przepaści. Może już nie kilkasetmetrowej, ale zawsze. Gdy to zobaczyłem, to lekko mnie zmroziło. Na szczęście, nie wykonywałem żadnych gwałtownych ruchów i spokojnie przejechałem po tej krawędzi.

Na koniec wylądowaliśmy w hotelu, a tam zjedliśmy obiad, wzięliśmy prysznic i wykąpaliśmy się w basenie i trochę poleniuchowaliśmy na przybasenowych leżakach. Do La Paz wróciliśmy po 20:00. 

Później jeszcze towarzyszyłem Łukaszowi i Kubie w organizacji wejścia na szczyt Huayna Potosi, 6088 mnpm. Trochę korciło mnie, aby pójść z nimi, ale ostatecznie zwyciężył rozsądek. Mam już przecież kupiony bilet do Puno. Chłopaki też trochę się wahali, bo, podobnie jak ja, nie mają doświadczenia w takiej wspinaczce. Chociaż same góry nie są dla nich czymś nieznanym, gdyż obaj są instruktorami narciarstwa. Zresztą, każdy normalny człowiek ma w takich sytuacjach wątpliwości. Z racji ograniczenia czasowego, chcieli zacząć już jutro, ale miła dziewczyna z naszej agencji Vertigo Biking wykonała trochę telefonów i wszystko im zorganizowała. Koszt dwudniowej wyprawy to 750 Bs. na osobę.

Później jeszcze zjedliśmy razem obiadokolację. W jakimś barze a la McDonald's za udko kurczaka z frytkami i ryżem zapłaciliśmy 13 Bs. Do tego mała cola za 12 Bs. W niedzielę wieczorem jest wyraźnie mniej handlujących. Większość straganów zniknęła i prawie wszystkie sklepy są zamknięte, a jedynej garkuchni stała dosyć spora kolejka.

Zdjęć nie robiłem, ale mam na płycie CD zdjęcia wykonywane przez naszych przewodników. Dostałem też okolicznościową koszulkę.

Zawsze będę bardzo mile wspominał ten dzień. Z pewnością był udany :-)

Jutro jadę do Puno, a od razu będę przebijał się do Arequipy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!