Dzień 3 – Lima (14.04.2013)


Jak wiecie z poprzedniego odcinka, udało mi się zdążyć na samolot, a więc to, że wyląduje w Limie było już przesądzone. Leciałem hiszpańską linią Air Europa, która jest czymś pomiędzy tanimi przewoźnikami, a regularnymi liniami. Dlatego na odcinku do Madrytu jedzenie było tylko za dodatkową opłatą. Na szczęście na tym dłuższym odcinku było już normalnie, czyli z posiłkami w cenie. Chwilę po starcie serwowano obiadokolację, a tuż przed lądowaniem było śniadanie. W czasie lotu goniliśmy słońce i chociaż już niewiele brakowało, to nie udało nam się go dogonić i cały, 12 godzinny lot przebiegł w ciemnościach. Sprzedaż biletów była skuteczna, bo w samolotach nie było ani jednego wolnego miejsca. To oznacza, że tym razem nie miałem do dyspozycji kilku siedzeń, ale tylko jedno. Mimo tego udało mi się trochę pospać, ale tylko trochę. Ogólnie tę linię lotniczą oceniam na trochę niżej niż Al Italię, która, jak wiadomo, do przodujących nie należy.

 Tym samym samolotem jechała też dwójka Polaków, ale nie zdradziłem się, że też jestem z Polski. Był to chłopak z dziewczyną. Dziewczyna spokojna, ale chłopak w wiecznym gadaniu. Myślę, że był zdenerwowany i tym sposobem dodawał sobie odwagi,  w myśl zasady, że dopóki mówię, jestem panem sytuacji. Z jego telefonicznej rozmowy z mamą dowiedziałem się, że chcą jechać taksówką. Pewnie do Miraflores, najbogatszej i najbezpieczniejszej dzielnicy w Limie. To nie dla mnie.



Dlatego po wyjściu z lotniska, przy wiecznym opędzaniu się od taksówkarzy, legalnych i nielegalnych, udałem się na poszukiwanie miejsca, w którym zatrzymują się autobusy. Wiedziałem, że jest 50 metrów po prawej stronie od wyjścia z lotniska, ale nie bardzo wiedziałem, w którą stronę iść, aby z tego lotniska wyjść. Chodniki i przejścia prowadziły w różnych kierunkach, a na dodatek, co chwila jakiś taksówkarz próbował mnie nagabywać i każde spojrzenie w jego stronę brał za swoją szansę.  Ostatecznie, znalazłem wyjście. Dla potomności, gdy wyjdziemy z terminala, to kierujemy się na prawo, aż dojdziemy do ogrodzenia, przy którym skręcamy w lewo.  Wyjście będzie już widać.

Wyszedłem, doszedłem i zobaczyłem chaos. Co chwila podjeżdżał jakiś busik i naganiacz wykrzykiwał jakąś niewiele mówiącą nazwę, zatrzymywał się na kilka sekund i ruszał dalej. Podobno zwykle siedzi tam jakiś inwalida, który może pomóc, ale tym razem go nie było. Może dlatego, że to niedziela. Cóż, raz kozie śmierć. Ominąłem busiki, które wykrzykiwały nazwy wydające mi  się na odległe i podszedłem do pierwszego, który był mi nieznany. Jako punkt orientacyjny wybrałem sobie plac San Martin. Niestety, busik tam nie jechał. Podszedłem do kolejnego i okazało się, że jedzie w tamte strony. Co prawda nie dokładnie, ale już blisko. Miałem ze sobą wydrukowaną mapkę, ale naganiacz sprawiał wrażenie, że nie potrafi jej odczytać. W każdym razie palcem pokazał zupełnie inne miejsce niż to, do którego dojechaliśmy. Tylko nazwę podawał prawidłową, aleja 2-go Maja. Zapłaciłem niecałe dwa sole i, z dwoma plecakami na kolanach, ruszyłem w nieznane. Dla porównania, taksówkarze chcieli 45 soli. Miałem drobne, bo na lotnisku wymieniłem 100 dolarów, po niezbyt dobrym kursie 2,45 soli za dolara.


Pomocnik kierowcy wskazał mi miejsce, w którym mam wysiąść i stwierdził, że to już niedaleko. Zdaje się, że pokazał też, w którym kierunku jest plac San Martin. Nie pamiętam dokładnie, gdyż razem ze mną wysiadł też jakiś chłopak, który został moim samozwańczym przewodnikiem. Widział, że stoję w miejscu i patrzę na mapę w komórce, więc poczuł się w obowiązku mi pomóc. Najpierw próbował pokazać mi miejsce, w którym jesteśmy (GPS jeszcze nie wyznaczył pozycji). Nie szło mu to najlepiej. Prawdę mówiąc, to ja musiałem mu pokazywać, że chyba tu, bo pamiętałem, którą aleją jechaliśmy. On chciał przewijać mapę w zupełnie obłędne miejsca. Ostatecznie zrezygnował i stwierdził, że pójdzie ze mną. To tylko pięć kwadratów. My powiedzielibyśmy, że przecznic.

Po drodze dowiedziałem się, że chłopak nazywa się Joel, pracuje w Callao i piecze donaty, czyli pączki z dziurką. Dowiedziałem się też, że z moim hiszpańskim nie jest najlepiej, ale nie od Joela. Po prostu miałem spore problemy z jego zrozumieniem i kilka razy musiałem wygłosić wyuczoną kwestię No entiendo. Na szczęście Joel (przy okazji, czyta się „hoel”, a nie „żoel”) odrobinę mówił po angielsku i, w gruncie rzeczy, jakoś sobie radziliśmy. Po drodze, u jakiegoś ulicznego sprzedawcy, kupiliśmy sobie śniadanie. W moim wypadku była to bułka z serem i jakiś żółty, słodkawy napój z kawałkami owoców w środku. Muszę jeszcze ustalić co to było, ale nie mam kiedy. Joel wziął bułkę i herbatę. Za nas obu zapłaciliśmy 3,60 soli. Dokładniej, to ja zapłaciłem. Chociaż Joel już sięgał do portfela i nie mogę mówić, że w tej kwestii liczył na mnie. Zapraszał mnie do Callao, dał mi nawet swój numer telefonu. Twierdził, że jest tam ładny port i bardzo dobre ceviche. To taka peruwiańska potrawa z surowych ryb, coś jak sushi, ale bez ryżu. Tylko kawałki ryby z warzywami i jakimś sosem.

Spotkanie Joela, mogło mnie też nieco podbudować, bo gdy Joel dowiedział się ile mam lat to zdębiał. Sam przyznał się do 23 wiosen, a mi dawał jakieś 24. Cóż, nawet gdyby przestawić cyfry, to wciąż brakowałoby jednego roku. I te siwe włosy, na dokładkę. Ale w gruncie rzeczy akceptuję swój wiek, więc tego podbudowania nie potrzebowałem. W końcu, wiek każdy ma taki, jaki ma. Nic na to nie poradzimy, więc trzeba akceptować się takimi jakimi jesteśmy, a nie marzyć, co by było gdyby, bo nic by nie było. Myślę, że to nie wiek nas ogranicza, tylko jakieś inne, często wewnętrzne bariery, a my szukamy jakichś przeszkód nie do przezwyciężenia, aby dalej nic nie robić.

Tak sobie konwersując, dotarliśmy do Plaza San Martin.


Plaza San Martín i posąg tego bojownika o niepodległość Peru.
Koń ma uniesioną nogę, co symbolicznie oznacza, że bohater odniósł rany w boju. 
Dowiedziałem się tego z peruwiańskiego filmu pt. "Czarny motyl"

Tu Joel zdziwił się kolejny raz, że mój hotel nie znajduje się przy placu, tylko jest jeszcze dalej, ale podziękowałem mu i powiedziałem, że sobie poradzę, bo to niedaleko.

Tak, też i było. Deptakiem Jiron de la Union, puściuteńkim o tej porze, dotarłem do Plaza Mayor, czyli głównego placu w Limie. W każdym peruwiańskim mieście jest taki i zwykle nazywa się Plaza de Armas (czyli Plac Broni, od tego, że kiedyś składowano tam broń). Ten w Limie też kiedyś tak się nazywał, ale zmieniono mu nazwę na Plac Główny. Chociaż broni tam wciąż nie brakuje. Przy tym placu znajduje się Pałac Prezydencki i jest sporo ochrony, nawet z bronią długą.


Plaza Mayor. Widok na Palacio de la Union.

Później, skierowałem się w kierunku konwentu i bazyliki Św. Franciszka, niedaleko którego miał być mój Hotel España. Minąłem go nawet, bo był słabo oznakowany, ale koniec końców, dotarłem na miejsce.

Bazylika i konwent Św. Franciszka


Droga do Hotelu Epaña.
Nie jest tak źle, nie trzeba wchodzić po drabinie. Są schody.
Sam hotel to ostatni budynek po prawej. Uliczkę zamyka konwent Św. Franciszka.

Jednak, okazało się, że pokój dla mnie nie jest jeszcze gotowy i mogę albo iść na górę do restauracji i tam poczekać pół godzinki, albo zostawić plecak w przechowalni i iść na miasto. Oczywiście, wybrałem ten drugi wariant. I tak ponownie odwiedziłem Plaza Mayor, zrobiłem kilka zdjęć i skierowałem się w kierunku kościoła z relikwiami Św. Róży z Limy. 


Plaza Mayor. Wciąż ta sama strona, gdyż tylko ona była dobrze oświetlona.

To pierwsza święta z Nowego Świata. Wymyśliłem sobie, że pójdę tam na mszę, wszak jest niedziela. Niestety, msza właśnie trwała, a następna miała być dopiero za pół godziny. 


W drodze do Róży z Limy

Santa Rosa de Lima

Mimo wszystko, tak sobie spacerując po historycznym centrum Limy, zmitrężyłem około godziny. W międzyczasie spotkałem jeszcze jednego chłopaczka, który zainteresował się skąd jestem. Trochę chwalił okolicę, ale za bardzo sobie nie pogadaliśmy, z wiadomych powodów. Na koniec podziękował mi, że odwiedziłem jego kraj. Było to bardzo miłe. Po lekturze tych wszystkich ostrzeżeń zupełnie nie spodziwałem się takiej reakcji.

Gdy wróciłem do hotelu, pokój wciąż był nie gotowy, a starsza pani z recepcji sprawiała wrażenie, że wcale nie zwraca na mnie uwagi. W tym samym czasie w hotelu pojawiła się dwójka Polaków, ale nie tych z samolotu. Też czekali na pokój. Tak jak poprzednio, był to chłopak z dziewczyną, ale najwyraźniej nie para, bo dziewczyna mocno się wystraszyła, gdy pani z recepcji zaproponowała im wspólne łoże. Oczywiście, chłopak stwierdził, że ostatecznie mogłoby być. Nie miał biedak szczęścia, bo okazało się, że to było tylko pytanie i bez problemu dostali 2 osobne łóżka. Po tym incydencie zdradziłem się przed nimi, że jestem z Polski, ale bardziej się wystraszyli niż ucieszyli. Więcej ich nie spotkałem.

Koniec końców, doczekałem się własnego pokoju. Gdy mnie do niego zaprowadzono, to musiałem jeszcze chwilę poczekać na zakończenie sprzątania. Poniżej widok na drzwi do pokoju. Sprzątanie trwa.

 

A to już sam pokój. Prawda, że uroczy.



Trochę wszystko stare i z czystością też tak sobie, ale ogólnie może być. Za ta jaki mam widok z okna.



Poza papugami, przed moim pokojem mogę spotkać też pawie i żółwie. Te drugie były dosyć zajęte. Chyba się za dużo Animal Planet naoglądały. Jak w piosence Bloodhound Gang „Bad Touch”.

Gdyby jakieś dzieci nie wiedziały, co też takiego robią te żółwie, to jest dobry moment na objaśnienie.

Przestrzenie wspólne są stylowo urządzone i, po prostu, bardzo ładne. Tutaj podaję tylko jeden przykład.



Po wprowadzeniu się do pokoju, kąpieli i zrobieniu totalnego bałaganu, udałem się w kierunku Mercado Central. Czyli takiego dużego targowiska. W tego typu przybytkach można zwykle bardzo tanio coś zjeść.

Niestety, nie udało mi się szybko posilić, bo w międzyczasie postanowiłem uwiecznić budynek peruwiańskiego parlamentu.



Już zacząłem się od niego oddalać, kiedy zaczepił mnie jakiś facet i zapraszał do odwiedzenia parlamentu, gdyż akurat dzisiaj jest to możliwe i nic nie kosztuje. Zdecydowałem się skorzystać z tego zaproszenia. Facet, chociaż był w zwykłym t-shircie, najwyraźniej miał tam coś do gadania, bo wszystko dla mnie zorganizował, a nawet zrobił zdjęcie, jak stoję w grupie czekających na wejście. 

Wybrałem przewodnika po angielsku, więc musiałem chwilę poczekać. Moim przewodnikiem okazała się ta przemiła pani.



Cały czas tłumaczyła się, że nie zna angielskiego, chociaż wcale nieźle sobie radziła. Niestety jej imię wyleciało mi już z pamięci. Mimo jej wysiłków zwiedzanie było nudne. Jedyną ciekawą informacją było to, że współtwórcą architektury tego budynku był Polak - Ryszard de Jaxa Małachowski. Jego rola w Limie była dużo większa. Skojarzyło mi się, że dla Limy to ktoś taki, jak Bernini w Rzymie.

Zwiedzanie parlamentu całkowicie zburzyło mi plan, gdyż już nawet rezygnacja z obiadu, nie pozwoliłaby mi zdążyć na ostatnią mszę u Św. Róży. Cóż, plany trzeba dostosowywać do rzeczywistości, bo ta się nie nagnie. W każdym razie, obiad nie wypadł z planu. Odszukałem budynek centralnego targowiska, które nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Nie było takiej różnorodności towarów, warzyw, mięs czy ryb jak gdzie indziej. Jadłodajni też za dużo nie widziałem. Inna sprawa, że specjalnie nie szukałem. Byłem już dosyć głodny, więc skorzystałem z pierwszej z brzegu. Oto ona:


Mimo, że może nie wygląda okazale, miała wszelkie cechy dobrej jadłodajni. Czyli, przede wszystkim, spore uznanie u tubylców. Toteż zdecydowałem się zainwestować 6 soli w posiłek, na który składało się wspomniane wcześniej ceviche, jako przystawka, oraz kurczaka z ryżem, jako danie główne. Na zdjęciu ceviche jest po prawej. Było całkiem smaczne. Kurczak z ryżem też był dobry, ale trochę zapychający. Dostałem nawet plasterek ziemniaka. Widać go na zdjęciu. Wodę do popicia miałem własną.


Po obiedzie poszedłem do kościoła, ale już do tego, który mam za rogiem, czyli Św. Franciszka.


Wzruszyłem się, gdy w czasie komunii wszyscy zaśpiewali dobrze znaną nam "Barkę". Oczywiście po hiszpańsku. Przekazywanie znaku pokoju też jest u nich inne niż u nas. Przede mną siedziało małżeństwo po sześćdziesiątce, najpierw pocałowali się w usta, a później uściskali. Uściski były też między innymi wiernymi. W moim wypadku było tylko podanie ręki. Taka już jest moja mowa ciała, że nikt się do obściskiwania nie zabierał.

Po mszy poszedłem na deptak Jiron de la Union i tam udało mi się odkryć supermarket. Wszedłem i obkupiłem się w napoje. Przy okazji wydałem wszystkie drobne - zamiast sobie coś większego rozmienić. Błąd w sztuce. Zapłaciłem nieco ponad 22 sole. Z czego ok. 18 soli to sześciopak piwa Cusqueña. Dopiero później pomyślałem, że przecież jeszcze nie jestem w Cuzco. Generalnie piwo było tam drogie.

Te zakupy mocno pokrzyżowały mi plany, bo raz, byłem obładowany niczym wielbłąd, a dwa, nie miałem drobnych 11 soli, a taka kwota była mi potrzebna na zakup karty Metropolitano i jej doładowanie. Metropolitano to takie pośpieszne autobusy, trochę jakby namiastka metra, które w Limie też jest, ale póki co tylko jedna linia i to poza interesującym mnie obszarem. Karta Metropolitano kosztuje 4,50 sola, ale zapłacić trzeba 5 soli. Taka peruwiańska logika. Jeden przejazd kosztuje 2 sole, czyli więcej niż busik, ale Metropolitano ma wyznaczone pasy i nie stoi w korkach. 

Karta była mi potrzebna, aby pojechać sobie do tej bogatszej dzielnicy Limy, czyli Miraflores. Niestety, przez moją niefrasobliwość, ponownie musiałem zrobić korektę. Wróciłem zatem do hotelu i racząc się piwem pisałem swoją relację. Tak, to mniej więcej wyglądało:


Jak już się nieco zmęczyłem, to poszedłem na przedwieczorny obchód okolicy, gdyż chciałem zrobić trochę zdjęć z innym światłem. Później, niczym rodowity Limańczyk usiadłem sobie na schodach przy katedrze i czekałem na zachód słońca. Przy okazji odkryłem dlaczego to lubią. Otóż, pod wieczór nie ma już upału i czuć lekki wiaterek. Schody, natomiast, są dobrze nagrzane od słońca i przyjemnie grzeją w tyłek. Tak, że siedzi się wyśmienicie. 



W końcu doczekałem się zmroku. Zrobiłem trochę zdjęć i poszedłem kończyć pisanie relacji.

Municipalidad Metropolitana de Lima, czyli ratusz miejski.

Komentarze

  1. Drogi Wojtku pozdrawiam i zyczę powodzenia!!! Jak zwykle - robisz świetne zdjęcia Świetny pomysł z tym blogiem (bardzo udanym tez od estetycznej strony) Nie ukrywam, że z przyzwyczajenia (skrzywienie zawodowe) analizuję Twój styl pisania :) Jak tylko znajde czas, będę śledzić Twoje przygody. Nie ukrywam, że przede wszystkim myślę o Twoim bezpieczeństwie, ale rozumiem,że pasja to coś dla czego warto żyć Asia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Nie martw się, będzie dobrze. Pozdrowienia z La Paz dla Zosi, Basi oraz Rodziców! :-)

      Usuń
  2. Nie wiem komu pogratulować z powodu tego bloga. Tobie czy Maciejowi, który podsunął ten pomysł. To jest o niebo lepsze od maili! Poza zdjęciami. To mi się nie podoba! Nie podoba mi się, że są takie dobre :-) Jak Ty to robisz? Kurczę! Ta stacja metra z Barcelony!!! Niesamowite!
    Trzymanko, zachowaj rewolucyjną czujność.
    Śledzimy Twoją wyprawę :-)
    Hania i Darek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż się zaczerwieniłem! Hm... chociaż to może też od słońca? Cóż, w każdym razie dziękuję! Rewolucyjna czujność jest obowiązkowa :-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!