Dzień 2 - Barcelona (13.04.2013)
Jak może się domyślacie, a może nie, dzień pierwszy zakończyłem po czwartej. Wiecie, jak to jest: Czwarta nad ranem. Może sen przyjdzie. Może...
Ale nie dlatego czekałem na tą czwartą, aby jakieś wirtualne odwiedziny wywoływać. O, nie! Zresztą sny to u mnie rzadkość. Nie inaczej było tym razem. Padłem jak kawka i przespałem budzik, który ambitnie nastawiłem sobie na 8:00. Nie ma się co dziwić, bo to już czwarta noc pod rząd, kiedy śpię poniżej swojego minimum i to wcale nie najkrótsza. Po części był to element przygotowań, a po części konieczność. Przygotowań, gdyż w Peru zawsze kładą się spać o siedem godzin później, ale nie mają tak do końca przerąbane, bo w zamian mogą dłużej pospać. Niestety, ja jeszcze jestem w Barcelonie i muszę wstawać po naszemu. W tym wypadku, była to 9:05. Dobrze, że taka, bo śniadania, o których pisałem wczoraj, są serwowane tylko do 10:30. Na szczęście zdążyłem i mogłem zjeść małe co nieco. Później tylko drobne przepakowanie bagażu i trzeba było się pożegnać z Residencia Agora. Przy okazji muszę umieścić małe sprostowanie. Pisałem, o pobliskim welodromie, który, jak mi się wydawało, zawsze świeci pustkami. Najwyraźniej, aby zadać kłam moim słowom, postanowili go otworzyć i to od razu z impetem. Jacyś kolarze ścigali się po torze, a na boisku, które, co w Barcelonie oczywiste, znajduje się po środku tego przybytku, toczyły się dwa mecze na raz. Najwidoczniej chcieli mnie upokorzyć i udało im się. Tak, tak, odwołuję to co napisałem wczoraj. Ten welodrom jest potrzebny, wykorzystywany na wszelkie sposoby i ma pełne prawo, aby zużywać prąd na całonocne oświetlenie. W przeciwieństwie do tego jakiegoś Kolumba z kolumny, który nawet piłki nie potrafi kopnąć, a tu... dwa mecze na raz. Szacunek ludzi ulicy!
Piłkarzy Wam nie zamieściłem, ale mam jako dowód. Zresztą pewnie już jakichś widzieliście, więc nie będę się powtarzał.
Wyżej wspomniany welodrom znajduje się po drodze do metra, którym to, z całym swoim dobytkiem, zamierzałem dotrzeć na stację Sants. Dlaczego akurat tam? Po pierwsze, jest to najlepsze miejsce, z którego można dotrzeć na lotnisko El Prat w Barcelonie, korzystając ze zintegrowanej z miejskim systemem opłat kolejki R2 Nord. To ważne, bo dzięki temu możemy praktycznie z dowolnego miejsca w Barcelonie dojechać na lotnisko na jednym bilecie, z kupionego wcześniej karnetu T-10. W ramach swojej podróży możemy się przesiadać, z jednym ograniczeniem: nie możemy wyjść z metra i do niego wrócić. Jest też ograniczenie czasowe, ale na tyle spore, że nie ma znaczenia.
Drugim, dużo istotniejszym powodem wyboru stacji Sants na pierwszy punkt programu była znajdująca się tam przechowalnia bagażu. Wszak samolot do Madrytu mam dopiero o 20:35, a zwiedzanie Barcelony z dwoma plecakami, w tym jednym 15-kilogramowym, byłoby, co prawda, możliwe, ale niewątpliwie, mało komfortowe. Oczywiście, ceny przechowalni skoczyły. Taka jest hiszpańska metoda na kryzys. Skuteczna na tyle, że i tak spore bezrobocie tylko się powiększa, a wśród młodych to już prawdziwa tragedia. Z podsłuchanych rozmów dowiedziałem się, że przeciętne zarobki w Hiszpanii to teraz 700-800 euro. W Katalonii jest nieco lepiej, ale im też zarobki spadły. Oczywiście nie mówię to o średniej, bo ta jest pewnie wyższa - podobnie jak u nas. W metrze też widziałem trochę młodych brudnych obdartusów, ale nie jestem pewien, czy to aby nie taka moda.
Dobra, koniec z tym wtrętem polityczno-gospodarczym. Być może, że to po dzisiejszej, nieplanowanej wizycie w parlamencie peruwiańskim, tak mnie wzięło. Ale nie wyprzedzajmy wydarzeń.
Bagaż oddałem. Zapłaciłem 5,20 euro za dużą szafkę. Teoretycznie powinna wystarczyć ta mniejsza, za 3,60, ale wydawała mi się jakaś taka wąska, więc nie ryzykowałem, że wrzucę monety, a plecak nie wejdzie. Później się okazało, że można było sprawdzić przed wrzuceniem, ale cóż, niech już będzie moja strata.
Gdy pozbyłem się plecaka, od razu przystąpiłem do realizacji mojego ambitnego planu, którym było dotarcie na wzgórze Tibidabo. Na tym wzgórzu znajduje się kościół, którego zwieńczeniem jest figura Chrystusa z rozpostartymi ramionami.
Dobrze znana z różnych innych miejsc, a najbardziej z Świebodzina. Jeszcze w Rio de Janerio, podobno, też taką mają, ale kto by tam o niej teraz wspominał. Zresztą w Ameryce Południowej jest więcej podobnych figur i kto wie, może będzie mi jeszcze dane którąś z nich zobaczyć. Oczywiście, żadna nie ma startu przy naszej ;-)
Nazwa Tibidabo wzięła się od łacińskich słów oznaczających "tobie dam". To spore wzniesienie i dużo z tego miejsca widać. Pewnie dlatego komuś się skojarzyło, że byłoby to dobre miejsce, do biblijnej sceny kuszenia Chrystusa. Tego, co miało być przedmiotem kuszenia Wam nie pokażę. Będziecie musieli pojechać sami, albo, co trudniejsze, wyrazić chęć obejrzenia wszystkich moich zdjęć ;-)
Do Tibidabo miejsca można dotrzeć na kilka sposobów, szybkich i prostych, ale wymagających czegoś więcej niż tylko biletu T-10. Oczywiście, według logiki podróżniczej, więcej znaczy mniej. W kieszeni. I na odwrót, mniej znaczy więcej. W tym wypadku wrażeń, a to właśnie dla nich podróżujemy. Po tym wstępie powinno być dla Was oczywiste, że wybrałem sobie drogę trochę na około, ale za to taką, którą można pokonać na jednym bilecie z karnetu T-10, korzystając po drodze z metra, kolei naziemnej, kolejki linowej a la Gubałówka i jeszcze autobusu. Tyle środków lokomocji za jedyne 0,98 euro. I o to chodzi.
Jedno, co mnie niepokoiło, to czas. Przy tylu przesiadkach i to nie tylko w przewidywalnym i szybkim metrze, zawsze może się zdarzyć jakieś opóźnienie. Zresztą przyznaję, nie chciało mi się tak dokładnie do tego przygotowywać. Wiedziałem tylko, że mam dotrzeć do którejś ze stacji metra, połączonych z liniami kolei podmiejskiej S1 lub S2, które to dalej mają mnie dowieźć do stacji połączonej z kolejką linową Valvidera, a spod górnej stacji tejże kolejki jeździ autobus nr 111 dokładnie na placyk przed samym kościołem.
Jeszcze przed 12:00 oddałem plecak, samolot miałem o 20:35, a więc uznałem, że gdy o 18:00 odbiorę plecak, to powinienem zdążyć. Miałem 6 godzin, czyli całkiem sporo.
Przy okazji mała uwaga, dotycząca mojej kalkulacji. Na lotnisko jedzie się ok. 20 minut. Pociągi są co pół godziny. Nie uwzględniłem tylko czasu przejazdu darmowym lotniskowym autobusem spod terminalu T2 do terminalu T1. A ten czas wcale nie jest mały, dodatkowo na autobus można trochę poczekać, ale ja, oczywiście, miałem szczęście. Z daleka widziałem, że autobus stoi i trochę przyspieszyłem. W konsekwencji byłem niemalże ostatnią osobą, którą zabrał. Reszta ludzi musiała czekać na następny.
Szczęście często przydaje się w podróży, dlatego nigdy nie zapominajcie go zapakować. Dużo nie waży, a miejsca też niewiele zajmuje. Zapomniałem dodać, że zamiast o 18:00 po bagaż dotarłem dziesięć minut później, ale już na lotnisku czasu miałem sporo, więc nie było tak źle. Chociaż, gdy jechałem tym shuttle busem na swój terminal, to pomyślałem, że trochę przesadziłem.
W trakcie realizacji planu zdobycia Tibidabo nie ustrzegłem się od błędów. Do kolejki S1 przesiadłem się już na stacji Diagonal. Z tego miejsca do stacji połączonej z kolejką Valvidera było dosyć sporo przystanków i... zadowolony, z planem metra w ręku, zajechałem trzy przystanki dalej. Sam nie wiem, jak mi się to udało. Wysiadłbym wcześniej, bo już widziałem, że coś jest nie tak, ale stwierdziłem, że nie ma co działać pochopnie. W tym wypadku nie wyszło mi to na zdrowie, bo wyjechałem z pierwszej strefy (o jedną stację!) i musiałem kupić dodatkowy bilet, za 2,80 euro. Cóż, błędy zwykle kosztują. Trzeba się z tym liczyć. Ale może tak miało być, gdyż do tego pociągu, którym wracałem na właściwą stację, weszła grupa muzyków peruwiańskich i wykonali El condor pasa. Życie jest pełne niespodzianek. W Limie też jedna podobna mi się przydarzyła. Aż się wzruszyłem, ale o tym później.
Drugi błąd, to ponownie konsekwencja działania zgodnie z zasadą najpierw pomyśl potem zrób. Gdy już szczęśliwie wjechałem kolejką linową na górę, to mój autobus już stał. Tylko ja, zamiast wejść i ewentualnie zapytać, podszedłem do tablicy przystankowej. Nie zdążyłem jeszcze niczego przeczytać, kiedy autobus odjechał. Wtedy przeczytałem, że następny za pół godziny. Czekać pół godziny, to nie dla mnie. Ruszyłem piechotą na górę. Po drodze spotykałem sporo rowerzystów, którzy jeździli na takich jakby dziecinnych rowerkach, tylko z wyższymi siodełkami.
Oczywiście dotarłem na sam szczyt. Nie tylko wzniesienia, ale i kościoła. Niestety część trasy musiałem pokonać windą, która akurat od kilku lat kosztuje tyle samo, 2 euro. Na moje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że przejechałem windą jedynie odcinek absolutnie niezbędny, z poziomu górnego kościoła.
Już za windą było, na szczęście, trochę schodów. Na przykład takie, jak, te:
Miałem wracać Rolls Royce'm, który czekał na mnie na dole, ale że za luksusami nie przepadam, wybrałem autobus linii 111. Podróż powrotna obyła się już bez specjalnych emocji.
Czasu miałem sporo, więc udałem się na Rablę. Pamiętałem, że był tam Carrefour, a jak powszechnie wiadomo, w centrach miast o tego typu sklepy wcale nie jest łatwo. Gdyby ktoś szukał, to jest po prawej stronie, jakieś 200 metrów od Placu Cataluna.
Tam uzupełniłem zapas wody i kupiłem sobie piwo San Miguel z szatańskim planem wypicia go na placu Cataluna. Plan to plan, trzeba wykonać. Co prawda siedziałem na ziemi, a piwo było ciepłe, ale za to w takich okolicznościach przyrody.
To akurat widok, który miałem za plecami. Najlepsze, że gdy robiłem to zdjęcie i siłą rzeczy piwo musiałem odstawić, to przez plac przedefilował strażnik miejski. Tak przy okazji, zupełnie bez związku, szczęście to po hiszpańsku suerte. Później zrobiłem sobie małe przypomnienie i poszedłem do Palau de la Musica Catalana. Trafiłem bez pudła.
Czasu wciąż miałem sporo, więc stwierdziłem, że odwiedzę jeszcze Parc de la Ciutadella. Tam postanowiłe zjeść swoje zapasy. Tym razem już bez piwa. Zresztą, w tym miejscu nie byłoby to żadnym wyzwaniem.
Parc de la Ciutadella to kolejne miejsce w Barcelonie, w którym mnie jeszcze nie było. Muszę się w tym miejscu pochwalić, że przez cały pobyt w stolicy Katalonii nie używałem ani GPS-a ani mapy. Raz, akurat w tym wypadku skorzystałem z mapki na przystanku autobusowym. Dzięki temu mogłem dotrzeć na miejsce na piechotę. Po drodze był jeszcze, znany mi z ostatniego razu, łuk triumfalny.
Park Ciutadella jest tuż obok. Ludzi był w nim zatrzęsienie. Angielskim zwyczajem leżeli na trawie. Część się opalała, część ćwiczyła. Jak widać na zdjęciu poniżej, jedno nie wyklucza drugiego. Większość spędzała tam wiosenną majówkę, która w Barcelonie najwyraźniej jest kwietniówką.
Na zdjęciu poniżej możecie zobaczyć najbardziej charakterystyczne miejsce tego parku, czyli ogromną fontannę.
Najadłem się i pospacerowałem trochę, ale wciąż miałem zapas czasowy. W związku z tym poszedłem na najbliższy przystanek metra i pojechałem zobaczyć Sagradę Familię. Niestety, fasada Gaudiego była w cieniu. Ta japońska też częściowo jest przykryta rusztowaniami, ale jakieś zdjęcia zrobiłem
Później już tylko powrót na stację Sants i opisana wcześniej droga na lotnisko.
Czytam bracie. Dobrze pisane to dobrze się czyta. I zdjęć w sam raz :) Każdego dnia czekam na nową przygodę. Dzięki tobie też wyrywam się z codzienności i czuję wręcz zapach opisywanych miejsc. Dziękuję i czekam na to co przyniesie kolejny dzień. 3 maj Się :)
OdpowiedzUsuńDzięki! :-)
Usuń