Dzień 10 - Machu Picchu, Huayna Picchu, Santa Teresa (21.04.2013)
Dzień zaczął się wcześnie - pobudką o godzinie 4:30. Jeszcze przede mną wstała dwójka Polaków, którzy przybyli nocą. Przy okazji problemów ze znalezieniem wody, zaoferowałem się z pomocą i zdradziłem, że też jestem z Polski. Po zakupie tej dużej butli, wody miałem aż nadto. Okazuje się, że oni też kupili bilety w promocji fly4free.pl. Idziemy na śniadanie, a przy stole siedzi już jedna osoba. Okazuje się, że też Polak, który już od kilku miesięcy siedzi w Ameryce Południowej. Pracuje w Kanadzie i przez 5 miesięcy sadzi drzewa, a resztę roku jeździ po świecie. Razem jemy omlety, które smaży dla nas obsługa hostelu oraz bułki z dżemem. Do picia są herbaty i kawa. Pada pomysł, aby wspólnie wejść na piechotę do Machu Picchu. Para z Polski, Magda i Piotrek, mają bilety na
Huayna Picchu
(lub Wayna Picchu, jak kto woli) na tę samą godzinę co i ja, czyli 7:00-8:00 rano. Polak pracujący w Kanadzie, Marek, miał tylko wejście na Machu Picchu.
Prawdę mówiąc czułem się zmęczony po przejściu tych 45 kilometrów, ale zdecydowałem się iść z nimi. Przyznaję, że trochę wstyd było mi wymiękać. Zwłaszcza, że w planie miałem wejście tam na własnych nogach. Drugą opcją był autobus za, bodajże, 18 dolarów w obie strony. Autobusy jadą do góry serpentynami, a piechurzy mogą sobie skrócić dystans wybierając kamienne schody. Dużo schodów. Bardzo dużo schodów. Najpierw Marek doprowadził nas do wejścia na szlak, do którego wcale nie było tak blisko i też trzeba było iść po torach. Później zaczęła się wspinaczka po schodach. Przeszedłem z nimi dwa odcinki i wymiękłem. Stwierdziłem, że będę szedł trasą autobusu, a oni niech dalej idą po schodach.
Droga wije się przeraźliwie i może nie byłaby taka męcząca, gdybym nie czuł zmęczenia po wczorajszym dniu i jednocześnie stresu, że muszę zdążyć na wejście na Huayna Picchu. Szedłem i szedłem, a po drodze mijały mnie kolejne autobusy.
W końcu zobaczyłem bramki wejściowe i przy nich moich towarzyszy wspinaczki. Najwyraźniej wchodząc po schodach, aż tak bardzo nie zyskali na czasie. Nie spotkaliśmy się, gdyż oni spieszyli na Huayna Picchu i od razu poszli ustawić się w kolejce. Ja stwierdziłem, że czasu jest jeszcze dosyć i na początek wspiąłem się do budki strażniczej, z której to jest ten pocztówkowy widok na miasto Machu Picchu z górującym nad nim szczytem Huayna Picchu.
Schodząc z tego punktu widokowego, spotkałem Marka, który był wcześniej zobaczyć wejście na szczyt góry Machu Picchu. Okazało się, że nie było tam żadnej kontroli biletów i pomyślał, że może na Huayna Picchu też nie będzie kontroli. Po drodze chwile pogadaliśmy o dalszych planach. Marek, chciał ze mną iść do Santa Teresa, gdyby udało mu się dostatecznie szybko wejść na szczyt Machu Picchu. Wspólnie sfotografowaliśmy lamy buszujące po starożytnym i tajemniczym mieście Inków.
Niestety, gdy doszliśmy do miejsca, z którego rozpoczyna się szlak na Huayna Picchu, okazało się, że kontroli biletów nie da się uniknąć. Na dodatek każda osoba wpisywała się do dziennika zarówno przy wejściu jak i wyjściu.
Sama trasa to głównie schody. Do tego, w początkowym odcinku, często w dół. Chwilami jest całkiem stromo. Na szczęście wchodzą tam ludzie o różnych możliwościach i moje zmęczenie wczorajszym marszem, spotęgowane jeszcze pokonaniem autobusowych serpentyn, nie sprawiało, że bardzo odstawałem od reszty. Po prostu byłem wśród przeciętniaków, którzy muszą co kawałek odpoczywać.
Widoki z góry są fantastyczne. Myślę, że byłyby jeszcze piękniejsze, gdybym był w pełni sił.
W trakcie wspinaczki, już blisko szczytu, spotkałem Magdę i Piotrka, którzy już schodzili. Chwilę pogadaliśmy i poszliśmy każdy w swoją stronę.
Poniżej możecie zobaczyć, jak wygląda miasto Machu Picchu widziane z Młodego Wierchu. Takie jest jedno z tłumaczeń nazwy Huayna Picchu.
Już blisko szczytu, do pokonania jest stosunkowo wąski tunel.
A tutaj są schody do nieba. Też trzeba było się po nich wspiąć. Niestety, okazały się fałszywe. Wcale nie prowadziły do nieba.
To już szczyt widziany z kolejki do wejścia. Jak widać, ludzi tam więcej niż na Giewoncie.
Jeszcze jeden widoczek na górę Machu Picchu i miasto Inków, które przyjęło swoją nazwę właśnie od nazwy góry, na zboczu której zostało zbudowane.
A to już sam szczyt. Ludzi tłum, ale jakoś się nie pospychaliśmy.
Wejść się dało, a co z zejściem? To wcale nie łatwiejsza sprawa.
Zwłaszcza, gdy trzeba przejść po takiej krawędzi. Trzymając się tylko tej wystającej skały.
Albo zejść po takich wąskich schodkach, widząc w dole rzekę Urubambę.
Na szczęście są miejsca, gdzie można przystanąć na chwilę. Przyznaję, że nie miałem zaufania do swoich nóg i schodziłem przesadnie ostrożnie.
Po zejściu, jeszcze chwilę pokrążyłem po Machu Picchu, chociaż przyznaję, że byłem tak zmęczony, że nie dawało mi to żadnej radości. Do tego wszędzie pełno ludzi. Na zdjęciach ich nie widać, gdyż tak staram się je robić, ale wierzcie mi, że jest ich sporo.
Długo się nie wahałem i na dół zjechałem autobusem za 9,5 dolara. Pewnie w dół szłoby mi się łatwiej, ale mając w świadomości konieczność dojścia torami do stacji Hydroelectrica, nie podejmowałem takiego ryzyka. Później dowiedziałem się, że Magdę i Piotrka, gdy zaczęli schodzić w dół, zgarnął jakiś samochód policji i zjechali sobie na pace. Jak widać, może powinienem zaryzykować.
Później poszedłem do hostelu po resztę rzeczy, które tam zostawiłem. Rozliczyłem się, odwiedziłem pobliski sklepik i ponownie usiadłem na ławce, aby wypić napój Gatorade. W międzyczasie przyszła w pobliże pani w niebieskim sweterku i coś tam mówi pod nosem. Jak odszedłem, to poszła za mną. Tutaj możecie ją zobaczyć, jak stoi przy boisku.
Później wszedłem do kościółka w Aguas Calientes, na którego drzwiach wisiał znany nam dobrze obraz "Jezu ufam Tobie". Była akurat 12:00, więc myślałem, że może załapię się na mszę. Nic z tego. Nie było też żadnej rozpiski. Pani w niebieskim sweterku, też za mną weszła do kościoła, ale później jakoś ją zgubiłem.
Droga powrotna ponownie wiodła wzdłuż torów, ale nie tym samym odcinkiem, tylko dalej w tę samą stronę. Ten odcinek jest zdecydowanie bardziej popularny i ścieżki są często bardzo szerokie i bezpieczne. Chociaż są też chyba ze trzy tunele i kilka mostków. Pociągi jednak jeżdżą dużo rzadziej.
Za to widoki są chyba ładniejsze. Na zdjęciu poniżej widać górę Machu Picchu (ta duża po lewej) i Huayna Picchu (ten podwójny szczyt zaraz obok).
Jest też całkiem spory most, ale ma kładkę dla pieszych, a zatem nie stanowi wyzwania.
Przez większość drogi z Aguas Calientes do stacji Hydroelectrica, towarzyszył mi ten sympatyczny piesek. Dwa razy wskazał skróty, z których pewnie i tak bym skorzystał, ale tak wiedziałem, że dobrze idę. Początkowo były nawet trzy psy, ale dwa gdzieś przepadły po drodze.
Gdy dotarłem na stację Hydroelectrica, to akurat zajechał pociąg. Z niego usłyszałem głos "Witamy piechura". To byli jeszcze inni Polacy, których spotkałem, gdy schodziłem ze szlaku na Huayna Picchu, a oni dopiero wchodzili. Coś do nich wtedy powiedziałem i najwyraźniej mnie zapamiętali.
Kawałek dalej w jednej z przykolejowych, polowych restauracji spotkałem ponownie Magdę z Piotrkiem. Piotr poczęstował mnie piwem, bo chciał duże piwo i dostał chyba w litrowej butli. Długo z nimi nie posiedziałem, gdyż miałem świadomość, że kierowcy colectivos z pewnością wiedzą, kiedy przyjeżdżają pociągi i wtedy czekają. Tak też było. Kierowca już czekał i za 5 soli zawiózł mnie, razem z innymi chętnymi, do Santa Teresa. Ten odcinek teoretycznie też można pokonać pieszo, ale nie warto. Wrażenia estetyczne żadne, za to pełno pyłu wzniecanego przez przejeżdżające samochody.
W Santa Teresa wynająłem pokój bez łazienki za 20 soli w Hospodaje El Sol, którego w żadnym wypadku nie polecam. Budynek mają okazały, jeden z większych w tej miejscowości, ale do 23:00 w nocy słychać było krzyki dzieci, głośne rozmowy, piski, chichoty, głośną muzykę z dobrym subwooferem i telewizor na całą parę. Już nawet chciałem zejść interweniować, ale ostatecznie odpuściłem. Woda pod prysznicem też zimna. Chociaż widać zamontowany przepływowy podgrzewacz.
Generalnie w Santa Teresa panuje drożyzna i bliżej im do Aguas Calientes niż Cuzco. Chcociaż cała miejscowość jest niewielka. Dla przykładu hamburger w Limie kosztował 2 sole, w Cuzco 2,50 sola (ale trochę lepszy), a Aguas Calientes 10 soli, a w Santa Teresa chcieli 8 soli. Ostatecznie zjadłem obiad w jakiejś mniejszej restauracji. Za 12 soli dostałem ryż zmieszany z warzywami i kurczakiem. Do tego wziąłem Coca-Colę bez pytania o cenę. Zapłaciłem 3 sole za 500 ml. Córka właścicielki poszła specjalnie kupić w pobliskim sklepiku. Gdy później, w tym samym sklepiku kupiłem drugą, to zapłaciłem 2 sole. W supermarkecie w Cuzco taka Cola kosztuje 1,50, a w jeszcze większym w Puno 1,80. Tak dokładnie to opisuję, gdyż miałem pytanie o to, czy jest tu Coca-Cola. Jest wszędzie, bez obaw.
Z restauracji, w której jadłem obiad, było widać ten kościół. Zresztą zarówno restauracja, jak i kościół znajdowały się przy głównym placu, który, dla odmiany, nie nazywał się Plaza de Armas tylko Plac Solidarności. Może był jeszcze jakiś dopisek, ale już nie pamiętam. Spróbowałem się zatem dopytać o wieczorną mszę świętą. Okazało się, że jest o 7:00 i że właścicielka restauracji też pójdzie, a siedzący akurat u niej staruszek o europejskich rysach, to ich były ksiądz. O ile wszystko dobrze zrozumiałem, bo rozmowa toczyła się po hiszpańsku, który to ostatnio staram się używać cały czas. Z lepszym lub gorszym skutkiem.
Do mszy było jeszcze trochę czasu, więc posiedziałem trochę na ławce na głównym placu, gdzie był bardzo ładny widok na góry. Część tych gór widać na zdjęciu poniżej. Później poszedłem kupić u jakiejś Indianki szaszłyka za 1 sola, czyli za cenę taką samą jaką płacili mieszkańcy. Wybrałem sobie serca, co może nie było najlepszym pomysłem, bo były dosyć żylaste, ale za to mogłem zabłysnąć, że wiem co to corazon. Więcej w tym było pokazywania niż mówienia, ale inna Indianka stojąca w pobliżu wyraziła podziw "O! Habla español!", co oznacza "O! Mówi po hiszpańsku!".
Napatoczył się też jakiś taksówkarz, który chciał mnie zawieść do pobliskich gorących źródeł. Mówił, że warto, bo można sobie popatrzeć.Nie chciałem skorzystać, ale z rozmowy wyszło, że jutro chcę jechać do Santa Maria. Akurat nadjechał inny taksówkarz, który podobno tam jeździ. Ustaliliśmy stawkę na 10 soli i godzinę na 7 rano i uścisnęliśmy sobie dłonie.
Później poszedłem wziąć zimny prysznic, kupiłem jeszcze jakiś inny napój za 2 sole i poszedłem do kościoła. Dostałem nawet śpiewnik. Jedną piosenkę nawet śpiewałem. Miałem tylko problem ze zrozumieniem, która pieśń ma być śpiewana. Niby znam liczebniki, ale tutaj jakoś nie mogłem się połapać i zaglądałem przez ramie do sąsiadów. W trakcie przekazywania znaku pokoju, tutaj też się ściskają. W moim wypadku było to trzymanie się dwiema rękami za przedramiona, albo uścisk dłoni.
Po mszy, podobnie jak to miało miejsce gdzieś w Azji, był skromny poczęstunek. Czyli ten sam napój o posmaku kukurydzy, który dostałem od Indianki idąc do Aguas Calientes i dodatkowo małe herbatniki w kształcie zwierząt. Dzieciaki brały je całymi garściami. Gdy chciałem już oddać plastikowy kubek i odejść, to zawołano mnie ponownie i dostałem dolewkę. Później poszedłem do swojego hostelu. Internetu tam nie było, więc popisać nie mogłem. Zresztą byłem zbyt zmęczony. Zasnąć, niestety, też nie mogłem, bo na dole trwała zabawa w najlepsze. Na szczęście około 23:00 wszystko się uspokoiło i mogłem zasnąć.
Zdjęcia piękne :)
OdpowiedzUsuńDziękuję! :-)
Usuń