Dzień 6 - Cuzco (17.04.2013)

Ciężko mi będzi dzisiaj ten opis zrobić, ale spróbuję, aby opóźnienie nie narastało. Tu opisuję wczorajszy dzień, który był nieco nudny. Dzisiaj dałem sobie w kość. Przeszedłem sporo kilometrów i to w większości pod górę. To było coś, ale opis przy okazji dnia siódmego. Jeszcze drobna informacja porządkowa. Jutro opuszczam Cuzco i zamierzam na jedną noc zatrzymać się w Ollantaytambo (Inkowie zostawili tam całkiem spore budowle). Stamtąd, chcę iść pieszo, po torach do Aguas Calientes, gdzie również spędzę noc. Agaus Calientes leży u stóp Machu Picchu, więc to stamtąd je zdobędę. Później chyba jedna noc w Santa Teresa, gdyż raczej nie zdążę przebić się z powrotem do Cuzco, w ciągu tego samego dnia. Tutaj zostawiam część bagaży i trochę rzeczy do prania. Nie chcę tu już nocować, tylko od razu jechać do Puno, a stamtąd może od razu do Boliwii. Zobaczę. Piszę o tym teraz, gdyż nie wiem, jak będzie z internetem, w czasie tego szybkiego przemieszczania się. Oczywiście, jeżeli będę miał dostęp, to spróbuję coś skrobnąć.

Wracając do opisu szóstego dnia mojej podróży, to spędziłem go na szwendaniu się po Cuzco. Nie miałem na niego specjalnego planu, więc pomyślałem, że pójdę sobie na Plaza de Armas, siądę na ławce i poczytam przewodnik. Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Przewodnik okazał się nudny, jak flaki z olejem, a na dodatek,  co chwila ktoś próbował mi coś sprzedać. 


E tam - pomyślałem - Nie będę czytał tylko pójdę spytać się w i-Peru, gdzie mogę kupić Boleto Turistico. Dowiedziałem się, że na Av. del Sol i podreptałem wydać te 130 soli. Ten bilet obejmuje ruiny budowli, jakie pozostały po Inkach i kilka muzeów w Cuzco. Nie obejmują kościołów, które liczą sobie osobno i to całkiem sporo. Kościoły odpuściłem od razu. Do jednego tylko wszedłem, bo akurat trwała msza. Muzea też specjalnie mnie nie przekonywały, chociaż niektóre są podobno warte obejrzenia. Warte nie warte, wymagają czasu, a ja już nie mam go za dużo i wolę pochodzić po mieście, niż spędzać czas w muzeach.

Dodatkowo, trochę martwiłem się planem związanym z dotarciem do Machu Picchu. Wcześniej miałem tylko zarys, a teraz trzeba przejść do szczegółów. Na dodatek bilet dostałem na niedzielę, zamiast na sobotę. Wszystko to sprawiło, że zacząłem ulegać panice i już nawet zaczynałem myśleć o skorzystaniu z usług jakiegoś biura, które wszystko zrobi za mnie. I nie będę musiał myśleć, co, jak, gdzie i kiedy. Na szczęście sytuacja została opanowana, chociaż plan wykrystalizował mi się dopiero dzisiaj, w trakcie moich górskich wędrówek, które poza tym dały mi sporo spokoju, wiary w siebie i uzmysłowiły mi, że nie muszę gonić się z czasem, bo to nie wyścig. Szczegóły planu przedstawiłem Wam wcześniej. 

Po kupieniu biletów ruszyłem w trasę i doszedłem do kościoła zbudowanego na ruinach Świątyni Słońca, który to fakt daje teraz spory zarobek Zakonowi Dominikanów, którzy zawiadują tą świątynią. Zgodnie z wcześniej sformułowaną zasadą, nie dałem im zarobić. Zarobiły za to te dwie dziewczyny i to aż 2 sole. Dałbym 1 słońce (słowo sol oznacza słońce), ale akurat nie miałem. Teoretycznie było co łaska, ale nawet, gdy dałem te dwa sole, to druga dziewczyna spytała: "A dla mnie?". Oczywiście, nic już nie dostała. 


Później, dalej szwendałem się bez konkretnego celu, po prostu, tam gdzie mnie oczy poniosą.


Oczywiście, robiłem przy tym zdjęcia, których próbkę możecie zobaczyć.


W międzyczasie, u jakiegoś ulicznego sprzedawcy ponownie kupiłem świeżo wyciskany sok z pomarańczy. Tym razem zapłaciłem 2 sole, ale sok dostałem w wysokiej szklance ze słomką, a nie w zwykłym plastikowym kubku. Na dodatek dostałem pół szklanki darmowej dolewki. Summa summarum bardziej się opłaciło. Później zjadłem też hamburgera za 2,50 sola i to było moje śniadanie.


Tak chodząc doszedłem do obszarów mniej turystycznych. Po drodze mijałem kilka bazarów i całe mrowie Indianek, które próbowały sprzedać to co wytworzyły w swoich gospodarstwach, czyli najczęściej płody ziemi.


To turystyczne Cuzco jest bardzo ładne i świetnie wygląda na zdjęciach. Mi też się podoba, ale brakuje mu tej autentyczności, jaką ma prawdziwa ulica, na której kwitnie normalne życie, a nie łażą turyści w asyście różnych naciągaczy.


Gdy nieopatrznie wyszedłem z tego bałaganu i skierowałem się w kierunku bazaru popularnego także wśród turystów i później zawróciłem tam skąd przybyłem to napotkana para policjantów poprosiła mnie o założenie plecaka do przodu, bo tutaj jest niebezpiecznie. Hm... ciekawe. Na tym turystycznym bazarze San Pedro czy jakoś tak, kupiłem zresztą liście koki, bo w innych miejscach ich nie widziałem. Po dzisiejszej wędrówce muszę przyznać, że chyba działają, chociaż na początku w to wątpiłem. Dużo ich nie zżułem, raptem trzy porcje po dwa, trzy liście.


Gdy sfotografowałem tę babcię, przyznaję, że trochę na "bezczela", to oczywiście zaraz chciała pieniędzy. Ale nic jej nie dałem, tylko poszedłem sobie dalej.


Na zdjęciu poniżej, możecie zobaczyć, jak całe chodniki są okupowane przez sprzedające swoje produkty indiańskie kobiety. W różnym wieku, chociaż najczęściej starsze.


Zdjęcia obiadu tym razem nie mam, gdyż z głodu zapomniałem o fotografii. Poszedłem do normalnej restauracji, bo to chińsko-peruwiańskie jedzenie już mi się przejadło. Przed frontem mieli 3 daniowe menu za 12 soli, ale w środku dostałem już kartę, w której świnka morka kosztowała 50 soli. Czyste szaleństwo, swoją drogą. Oczywiście zaraz pomaszerowałem w kierunku drzwi i wiszącego przy nim menu, ale kobiecina od razu pojęła o co mi chodzi i podała inne menu "turistico", w którym nie było cen, a tylko potrawy do wyboru. Wybrałem coś na chybił trafił i tym razem wszystko zjadłem ze smakiem, chociaż ryżu się nie ustrzegłem. Jednak było go niewiele i był biały. Zupa to był jakiś krem, a na deser amerykański pancake (coś a la naleśnik) polany sosem klonowym. Może nic specjalnego, ale zawsze coś słodkiego. Później kobiecina miała jeszcze problem z wydaniem mi reszty, bo dałem jej całe 50 soli. Nawet musiała gdzieś lecieć rozmieniać. Zasłużyła sobie, bo na wszystkie dania musiałem sporo czekać. Stąd brak zdjęć. Oczywiście, zapłaciłem 12 soli.


Tego dnia zrobiłem też małe zakupy. Kupiłem czapkę dla Łukasza, którą sobie zamówił. Zapłaciłem za nią 10 soli, jakiejś starej Indiance, która zaczęła mnie molestować, gdy już na innym placu znów próbowałem czytać przewodnik. Przy okazji nawinęła się kolejna, tym razem młoda z dzieckiem, która poza czapkami miała jeszcze jakieś inne pierdołki do sprzedania. Stała tak nade mną ze smutną miną i powoli zjeżdżała z cenami, tak że w końcu wziąłem od niej jakąś opaskę na rękę za 1 sola. Będzie dla Hani na urodziny. To oczywiście żart. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, gdyż to oczywiste, że cenię Cię bardziej niż na 1 sola :-)


Czapka na drugim zdjęciu to ta sama czapka, tylko wywrócona na drugą stronę. Oczywiście, Indianka twierdzi, że jest z wełny alpaki, co z pewnością nie jest prawdą. Nie byłaby wtedy taka tania. Łukasz, nie wiem tylko czy nie kupiłem za ładnej. Z tego co pamiętam, nasz premier miał brzydszą.


A to druga czapka. Już za 15 soli. Ta jest dla mnie, bo chyba w tej restauracji chifa, jeszcze w Limie, zostawiłem swój kaszkiet. Ta jest lepsza, bo bardziej chroni mnie przed słońcem, które na tej wysokości nie żartuje i spaliło mnie na mocną czerwień. Oczywiście, nie używałem żadnego filtra. Teraz mam czapkę i jeszcze się smaruję, a balsam noszę ze sobą. Taki jestem teraz porządny!  


Nie wiem nawet, czy nie miałem lekkiego udaru słonecznego, gdyż około pierwszej w nocy obudziłem się z gorącą głową i nie mogłem zasnąć. W końcu łyknąłem polopirynę z gripeksem do spółki i pomogło, bo zasnąłem. Następnego dnia z rana powtórzyłem dawkę, ale uspokajam, że dzisiaj jest już wszystko w porządku. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!