Dzień 14 - Copacabana i Isla del Sol, a dokładniej Challapampa (25.04.2013)

W telegraficznym skrócie:

W hostelu miałem śniadanie: 2 tosty + 1 dodatkowo, dżem, masło, 1 jajko, kawa. Mało, bo mało, ale zawsze coś. Wypisałem się z hostelu płacąc 50 bolivianos za noc. Zostawiłem tam duży plecak. Kupiłem mydło Nivea za 5 Bs., gdyż poprzednie zostawiłem w hostelu w Puno. Razem z mydelniczką. Sorry Kasia! :-) Gdybyście sobie chcieli na szybko przeliczyć boliwiany (Bs.) na złotówki, to wystarczy podzielić przez 2. Kupiłem jakiś owocowy napój bez gazu, 2l za 6 Bs. Czysta woda zaczęła mi już wychodzić bokami ;-) Przeszedłem drogę krzyżową. Nie w przenośni, tylko dosłownie. W Copacabanie jest taka górka, która zowie się Cerro Calvario i ma 4018 m. Stroma. W Wielkim Tygodniu Copacabana jest popularnym miejscem pielgrzymek. Poza tym mają tam swoją Czarną Madonnę, ale w postaci figury. Niestety, nie widziałem jej, gdyż katedra była zamknięta. Kupiłem sobie koszulkę za 35 Bs. Zjadłem smażonego pstrąga (trucha frita) z ryżem, frytkami, świeżą kapustą, plasterkami ogórka i pomidora za 20 Bs. Plus obowiązkowa limonka. Pycha, ale wczorajsza była ładniej podana. Kupiłem bilet na statek płynący na północ Isla del Sol, czyli do Challapampa. Dwie godziny na dachu stateczku. Chłodno. Sporo neohippisów z Argentyny. Później zamieszkali w namiotach na plaży. Ja zamieszkałem w całkiem ładnym domeczku, przynajmniej z zewnątrz. Sam pokój (łazienka wspólna) za 20 Bs. Zamknięcie tylko na kłódkę, której nie mam. Po zmroku zjadłem kolejnego smażonego pstrąga za 20 Bs. Był mniejszy i smakował minimalnie gorzej niż te z Copacabany. Za to jako gratis dostałem zupę, coś jak krupnik. Dobra. Gdy szedłem zjeść, to odrobinę zaryzykowałem zostawiając plecak w otwartym pokoju. Nic nie zginęło. Mój pokoik raczej nie był zbyt szczelny. Czułem się jak "na sklepku" w Osieku, dla tych, którzy wiedzą co to takiego. Przed 20:00 położyłem się spać i mimo,że łóżko było niewygodne, to spało mi się bardzo dobrze. Chyba najlepiej w całej podróży. Swój wypasiony śpiwór zostawiłem w Copacabanie i bałem się, że tu zmarznę, ale były trzy koce, w tym jeden gruby i to wystarczyło.

Jedna z dróg prowadzących do jeziora.

Uliczka bliżej centrum. Tu toczy się normalne życie.
Wylewanie pomyj bądź innych płynnych nieczystości to norma.
Zdarza się też, że ktoś oczyszcza swoje obejście przy pomocy węża z wodą.

Park przed katedrą skrywającą niedostępną figurkę Czarnej Madonny.
To nie byle jaka figurka. Jej kult został oficjalnie zatwierdzony przez sam Watykan.

Próbowałem wejść bocznym wejściem. Bez skutku.

Pod tym sklepieniem kryły się trzy krzyże i wszędobylskie Indianki.

Zamknięte drzwi frontowe były bogato rzeźbione,
ale katedra, jako całość, mnie nie urzekła. Trochę przypominała mi meczet. 

Okolice hali targowej.

Jeszcze nie zacząłem swojej drogi krzyżowej, a już jestem zmęczony stromym podejściem.

Łuk powitalny. Za nim widać pierwszą stację - krzyż na postumencie.

Chwila odpoczynku i czas na zdjęcie. Na początku wejście jest szerokie.
Później przypomina górski szlak lub inkaskie schody.

Już jestem całkiem wysoko i mogę podziwiać panoramę Copacabany.

Jezioro Titikaka wydaje się bezkresne niczym morze.
Dla okolicznych Indian to święte jezioro.
Według ich wierzeń z toni tego jeziora wyłonił się bóg Wirakocza oraz jego dzieci:
syn Manco Capac, pierwszy Inka, i jego siostra-żona Mama Ocllo.
To oni osiedlili się w Cuzco dając początek późniejszego imperium.

To już sam szczyt. Jak wszędzie w Boliwii, tutaj także panuje architektoniczny bałagan
i elementy wysmakowane zderzają się z szpetotą.

Jedna ze stacji drogi krzyżowej. Charakterystyczne są kamienie pozostawiane na postumentach.
Poza kamieniami pozostawiane są również napisy i to wszędzie, gdzie tylko się da.
Widziałem napis "Boniek" i rok, bodajże 2008. Widać odbył pielgrzymkę do Copacabany
i udało się. Został prezesem ;-) 

Wszechobecna Coca-Cola. Tutaj na ścianie mercado.

Ponownie okolice mercado. W tym miejscu, chciałbym zwrócić Wam uwagę na warkocze Indianek.
Jak widzicie, ich końcówki są bardzo szerokie. Dzieje się tak dlatego, 
że Indianki doczepiają sobie do końców warkoczy "pędzle" z czarnej wełny.

Port i plaża w Copacabanie.

Kąpieli raczej bym nie zalecał, ale można sobie wypożyczyć rower wodny lub kajak.

To słynna trucha frita, czyli smażony pstrąg. Mój przysmak.
Ryba jest rozcięta wzdłuż brzucha i rozłożona na płasko.
Większość ości jest wyjęta, ale głowa i ogon zostają.
Ta jest trochę gorzej podana niż moja pierwsza, ale tamtą zjadłem zanim pomyślałem o zdjęciu.

Taki jest widok z baru, w którym można zjeść taką smaczną rybkę za ok. 10 zł.

To już w drodze na Isla del Sol. Prawdziwie bezludna wyspa.

Widok na Cordiliera Real, monumentalne góry zamykające wschodnią rubież boliwijskiej części wyżyny Altiplano.
Wyżyna Altiplano ciągnie się od Peru po Boliwię. 

Mój pokoik w Challapampa na Wyspie Słońca.

Taki miałem widok z okna. Przyznacie, że nieco lepszy niż w Puno.

Kolorowe łódki, niczym longtail'e w Tajlandii.

Wdrapałem się na okoliczną górkę i dzięki temu możecie zobaczyć,
że Challapampa jest bardzo malowniczo położona.
Górka, na którą się wdrapałem, była z piaskowca. Bardzo delikatnego.
Odłamałem spory kawałek, próbując się przytrzymać, wydawałoby się, solidnej skały.

Zachód słońca był po drugiej stronie, ale za to uwieczniłem piękny księżyc.

W drodze na kolację, czyli kolejnego pstrąga.
Zdjęcie z ręki, więc technicznie nie jest doskonałe,
ale spodobało mi się to ujęcie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!