Dzień 7 - Święta Dolina Inków (18.04.2013)
Na początek małe sprostowanie do dnia wczorajszego. Zapomniałem napisać, że była burza i przez jakieś dwie godziny padał deszcz. Widziałem, co się święci i na ten czas zadekowałem się w moim pokoju. Na szczęście nie padało do środka, co miało miejsce nad ranem. Mój pokój w Cuzco zaczynał się na poziomie gruntu, albo ciut niżej, a kończył dachem, w którym był świetlik. Ten świetlik stanowiła falista dachówka, podobna do naszych eternitów, ale dłuższa, żółta i z jakiegoś tworzywa sztucznego. Kapało właśnie z tej dachówki i to z całej jej powierzchni. Ewidentnie na skutek skraplającej się wody. W pokoju nigdy nie było ciepło i chyba przez to nie czułem, że to mój "dom", co przeważnie odczuwam. Poza tym, sprzątali mi tam, jak w hotelu, i codziennie miałem poprzestawiane przybory toaletowe. Nie lubię tego. Łóżko na piętrze, a łazienka na dole, to też nie jest najlepsze połączenie. Zwłaszcza w takiej "zimnocie".
Aby już tak nie psioczyć na ten hostel, to powiem Wam, że mam w cenie śniadania, o których nie wiedziałem. Słyszałem rano jakieś stukania naczyń i rozmowy turystów, więc zacząłem sprawdzać wydruk z booking.com. Nie było tam nic o śniadaniach, ale już w ofercie ogólnej pisali, że serwują śniadania. Tylko nie było napisane, że gratis. Mój hotel w Limie, też miał śniadania, ale za 6,50 sola. Cóż, zaryzykowałem i wszedłem po schodach tam, gdzie słyszałem te odgłosy. Rzeczywiście była tam jadalnia. Przy jednym ze stolików siedziała para hiszpańskojęzycznych turystów. Usiłowali mi powiedzieć, gdzie mam iść zawołać obsługę. Na szczęście, w międzyczasie pojawiła się żona właściciela i od razu podała mi śniadanie. Nie było tego wiele, ale i tak się ucieszyłem. Dostałem dwie bułki, cztery maluteńkie kosteczki masła i trochę dżemu na malutkim talerzyku. Najważniejsze było jednak, że dostałem dzbanek wrzątku, malutki dzbaneczek z mocną kawą i szklankę soku pomarańczowego, nieco rozwodnionego. Do tego, były różne herbaty. To było ważne śniadanie, gdyż jak się okazało, stanowiło moje wyżywienie na cały dzień. Jak zobaczycie, wcale nie był to zwykły dzień i raczej wymagał sporej dawki energii.
Dzień zacząłem od Plaza de Armas i wymiany 200 dolarów. W Cuzco prawie każdy wymienia walutę, ale słysząc o krążących podróbkach, stwierdziłem, że pójdę do punktu bankowego BCP znajdującego się w tym samym pomieszczeniu z i-Peru, czyli informacją turystyczną. Kurs mieli niewiele lepszy niż na lotnisku, czyli 2,485 soli za dolara. W innych miejscach pewnie mógłbym dostać więcej, ale chciałem mieć pewność, że moje banknoty będą oryginalne. Następnym punktem programu było wysłanie kartek. Sporo punktów reklamuje się, że sprzedaje znaczki, ale ja tam zawsze wolę iść na pocztę. Już chciałem pytać w i-Peru, gdzie mają taki przybytek, ale gdy dziewczę z informacji nawijało przez telefon, to na mojej mapie znalazłem Correo, czyli pocztę. To słowo zdążyłem opanować, chociaż w wersji Correos. Nie czekałem, że dziewczyna skończy gadać, bo nie było już po co. Zwłaszcza, że poczty był kawałek drogi, a plan na ten dzień miałem napięty.
Na poczcie jak u nas, jedno okienko czynne i drugi jakiś inny punkt, do każdego kolejka. Przy tym drugim było mniej ludzi, więc stanąłem, ale okazało się, że ktoś tam coś skomplikowanego załatwiał i w międzyczasie kolejka przy okienku się rozładowała. Nauczyłem się, jak jest znaczek po hiszpańsku i chyba dobrze, bo dostałem to, co chciałem. Znaczek do Polski kosztuje sporo, bo aż 6 soli. Przy okazji zauważyłem, że na poczcie jest największy wybór różnych widokówek. O cenę nie pytałem. Płacąc za znaczki dałem jedną z setek, którą dopiero co otrzymałem w BCP. Dostałem resztę i znaczki, poszedłem do stolika i je spokojnie naklejam, a tu podchodzi do mnie pani z okienka i pyta Tiene Usted otra billete? czyli czy mam inny banknot? Miałem, ale mówię jej, że ten jest dobry, z banku BCP. Poszliśmy do jakiegoś faceta, który zmielił go w ręku (był dosyć nowy), a w międzyczasie doszedł drugi, o europejskim wyglądzie, chyba szef, bo tylko rzucił okiem, po czym powiedział, że dobry i sprawa była zamknięta.
Z poczty udałem się ponownie w górę miasta. Chciałem dojść, do miejsca, które odkryłem wczoraj przed burzą. Nie wchodziłem tam wtedy, ale miałem przeczucie, że będzie to ładny punkt widokowy. Okazało się, że przeczucie mnie nie zawiodło i widok rzeczywiście był ładny.
Przy okazji sfotografowałem dla Was liście koki, które nabyłem poprzedniego dnia. Trochę tam wiało i nie była to łatwa sztuka. Były trzy liście, a na zdjęciu są tylko dwa. Jeden odleciał.
Zacząłem wchodzić jeszcze wyżej, gdyż chciałem dotrzeć do inkaskiej twierdzy Saqsayhuaman, znajdującej się na północ od Cuzco. Na północ oznaczało stromo w górę. Cóż było robić, piąłem się pracowicie po schodach. Po drodze spotkałem Indiankę z alpaką, która chciała pozować do zdjęcia. Wynegocjowałem z nią stawkę 1 sola, ale okazało się, że mam tylko monetę 2 solową i trochę drobnych. Oczywiście, takie Indianki reszty nie wydają, chociaż próbowałem interweniować, chociaż przyznaję, że niezbyt wytrwale. Zdjęcie i tak nie jest zbyt dobre, bo kobiecina ma całą twarz w cieniu. Miałem włączoną lampę, ale widać nie pomogła.
Później doszedłem do jakiegoś kościoła, przed którym był spory placyk, z jeszcze lepszym widokiem na Cuzco. Tutaj znów sfotografowałem jakąś Indiankę, ale za darmo. Ta nie chciała pieniędzy, ale za to się oburzyła, że ona tu pracuje. Ach te Indianki!
Idąc cały czas w górę, dotarłem wreszcie do pozostałości twierdzy Saqsayhuaman zwanej niekiedy przez anglojęzycznych Sexy Woman. Nie dlatego, że jest taka seksowna, ale przez podobieństwo brzmienia nazwy. Stromizna była spora i musiałem robić odpoczynki, aby nie wyzionąć ducha. Zwłaszcza, że byłem ubrany w polar, a z nieba lał się żar. Ten polar razem z nabytym wczoraj kapeluszem były, a właściwie są nadal, moją tarczą przed słońcem. Część Indian też chodzi cieplej ubrana, a ja jeszcze biorę przykład ze znanego niektórym z Czytelników, pana Stefana (ś.p.), który mawiał, gdy było bardzo gorąco, że dzisiaj to trzeba letnie kalesony włożyć.
W samej twierdzy poszedłem najpierw na punkt widokowy z kolejnym, jeszcze lepszym widokiem na Cuzco. Tutaj przedstawiam widok na Plaza de Armas przy maksymalnym przybliżeniu mojego aparatu.
Pamiętacie, gdy przy okazji wizyty na wzgórzu Tibidabo w Barcelonie, pisałem o popularności figur Chrystusa w Ameryce Południowej? Już na jednego natrafiłem, góruje nad Cuzco, a nocą jest podświetlany. Ze względu na kolor nazywany jest Christo Blanco. Byłem bliżej tej figury niż pokazuje to zdjęcie, ale pod nią nie podchodziłem, bo było mi trochę nie po drodze.
Za to twierdzę Saqsayhuaman obszedłem całą, tylko nie chcę Was tu zamęczać zdjęciami kamlotów, więc zamiast tego pokarzę Wam alpakę. Chyba, że to akurat lama. Tak dobrze, to się na tym nie znam. Wiem tylko, że lama jest większa. Jest jeszcze wigoń, też mniejszy i z chudszą szyją, a wszystkie te zwierzaki należą do wielbłądowatych.
Może jeszcze zaprezentuję Wam zdjęcie twierdzy Saqsayhuaman w widoku z góry, gdyż po jej opuszczeniu wciąż pnę się w górę, ale tym razem po asfaltowej szosie, a nie po schodach.
Na swej drodze spotkałem jeszcze osiołka i postanowiłem podzielić się z Wami widokiem tego sympatycznego zwierzęcia, które, nie wiedzieć czemu, zostało uznane za synonim głupoty.
Po drodze mijałem indiańskie wioski. Oto jedna z nich. Widać, że w jednym domu, akurat było pranie.
Z twierdzy Saqsayhuaman kierowałem się do kolejnych poinkaskich ruin, zwanych Puka Pukara. Uff! Ta nazwa jest już prostsza i wreszcie nie będę musiał posiłkować się metodą kopiuj-wklej. Miałem trochę kłopotów w dotarciu do tych ruin. Przede wszystkim, myślałem, że będę bliżej. Na jakimś rozwidleniu dróg spotkałem dwoje policjantów na motorach, więc spytałem o to, która droga prowadzi do Puka Pukary. Bardzo sympatyczna pani policjantka, uprzejmie wskazała mi właściwą drogę. Zrozumiałem nawet, że później będę miał skręcić w lewo. Za jakiś czas pojawiło się jakieś rozwidlenie dróg, więc skręciłem w lewo. Kawałek dalej pojawiły się jakieś tablice, które zwykle znajdują się przy inkaskich zabytkach. Jedna kierowała w lewo, w druga w prawo, a asfaltowa droga biegła prosto. Pod tablicami były nazwy, gdzie prowadzą te ścieżki, ale żadną z nich nie była Puka Pukara. Mimo wszystko zacząłem się wahać, gdyż nie miałem pewności, czy te ruiny są przy samej drodze czy też może trzeba do nich dojść jakąś ścieżką. W tym momencie pojawiła się znajoma Pani policjantka, która najwyraźniej martwiła się czy nie zabłądzę. Powiedziała, że mam iść dalej drogą, ale to jeszcze daleko. Nie umiała powiedzieć ile, więc spytała kolegę, a ten stwierdził, że jeszcze dwa kilometry. Koniec końców dotarłem. Oto Puka Pukara w niemalże całej rozciągłości. Jak widać, te ruiny nie są specjalnie okazałe.
O ile dobrze pamiętam, to były budynki dla ochrony Inki, gdy ten przebywał w Tambomachay, kolejnego celu mojej wędrówki.
A oto i samo Tambomachay, które jest bardzo blisko Puka Pukary. Gdy tam byłem, akurat chmury zakryły słońce i zdjęcia wyszły szare. Tambomachay to było miejsce odpoczynku i relaksu Inki, czyli aktualnego władcy imperium.
Po obejrzeniu tych również niezbyt rozległych ruin, udałem się na asfaltową drogę, którą tam dotarłem. Niedaleko stał akurat jakiś busik, więc pytam, czy jedzie do Pisac, następnego celu mojej wędrówki. Niestety nie jechał, Spytałem, naganiaczkę w kolejnym, który się zatrzymał, a ta mnie poinformowała, że do Pisac jeżdżą większe autobusy. Cóż, pozostało mi czekać, z nadzieją, że w końcu jakiś podjedzie. W międzyczasie zajechał ten busik. Sfotografowałem go dla polsko brzmiącej naklejki na szybie. Nie pytałem już czy jadą do Pisac, bo to nie ta wielkość. W tle za busikiem widać ruiny Puka Pukara. Tambomachay jest ok. 200 metrów na prawo od miejsca, w którym stoję.
Nie musiałem długo czekać, kiedy nadjechał większy autobus i za 2,50 zawiózł mnie do Pisac lub Pisaq, jak kto woli. Dostałem miejsce przy przedniej szybie, więc mogłem oglądać, jak kierowca ładnie ścina wszystkie zakręty, nie bacząc na to, że widok zasłania mu skała, a po drugiej stronie jest przepaść. Do tego nawet nie trąbił. Po prostu "miszcz" kierownicy.
W Pisac wysiadłem trochę za wcześnie, gdy na dłuższą chwilę zatrzymaliśmy się przed tym, bardzo wąskim mostkiem. Naganiacz trochę się zdziwił, że już chcę wysiąść, ale klient nasz pan. Ja z kolei pomyślałem sobie, że przynajmniej sobie miejscowość zobaczę.
Chwilę później zobaczyłem też znak, że do ruin Pisaq jest 7,5 kilometra, cały czas pod górę. Nie jestem pewien, czy ten autobus dowiózłby mnie te 7,5 km, ale jeżeli tak, to się nie popisałem.
Oczywiście, cała horda taksówkarzy chciała mnie podwozić, ale ja postanowiłem dojść tam na piechotę.
Jak postanowiłem, tak też uczyniłem. Chociaż przyznaję, że nie zdawałem sobie sprawy, że trochę ponad 7 kilometrów, cały czas serpentynami pod górę, to coś zupełnie innego niż ten sam dystans po równym. Słońce mocno grzało mnie w plecy i sprawiło, że wyjątkowo zrobiłem sobie zdjęcie. Jak widać po długości cienia, już trochę czasu minęło od południa, a mnie czekała jeszcze długa wędrówka.
Po drodze znowu spotykałem wioski indiańskie. Na zdjęciu poniżej, w domku po prawej jest umieszczona flaga, która oznacza, że w tym miejscu można dostać chichę, czyli słaby alkohol na bazie kukurydzy, popularny w tych rejonach.
W jednej z indiańskich wiosek pogadałem sobie i uścisnąłem dłoń z jakimś starym Indianinem. Rozmowa polegała na tym skąd jestem i na przybliżeniu Polski poprzez naszego papieża. Wszedłem później do tego sklepu i kupiłem wodę, a przy okazji oskarżyłem Bogu ducha winną Indiankę o to, że mnie oszukała. Zapłaciłem 1,50 s. zamiast 0,80 s. która to cena widniała obok butelki, którą mi podała. Indianka tłumaczyła mi, że te 80 centymów, to za jakiś mniejszy napój, a woda kosztuje 1,40 s. Trzymała już w ręku te 10 centymów, których faktycznie mi nie wydała, ale ja oburzony wyszedłem. Wychodząc spojrzałem na półkę i zauważyłem, że na dolnej półce, na której były same wody była jak byk cena 1,40 s. W tym samym sklepie inna Indianka, chciała u mnie wymienić 1 euro na sole, ale że wyszedłem oburzony, to dealu nie było.
Sama droga, chociaż męcząca, obfitowała w ładne widoki i przyznaję, że chociaż wymęczyła mnie okrutnie, to nie żałuję, a nawet się cieszę z tej wędrówki.
Wreszcie dotarłem do ruin Pisac, które kiedyś było inkaskim miastem. Ruiny wraz z tarasami uprawnymi obejmują bardzo rozległy teren. Wszystko pięknie, tylko pora dnia była już dosyć późna. Żadnych turystów już nie było, jedynie nieliczni Indianie. W punkcie kontroli biletów (wszystkie odwiedzane miejsca były objęte przez kupione wcześniej Boleto Turistico) dostałem mapkę ruin, z której wynikało, że można się dostać do współczesnego Pisac krótszą drogą, idąc przez ruiny. Postanowiłem pójść tym szlakiem, ale było ciągle w górę, a ja już byłem tak zmęczony, że zawróciłem licząc na jakiegoś busa na dół.
Najpierw jednak zaczepił mnie jakiś taksówkarz, który chciał mnie zawieść na dół za 20 soli. Nawet się z nim nie targowałem, tylko poszedłem do busa, który też tam stał. Jednak kierowca busa stwierdził, że jedzie na dół dopiero za godzinę i mam wziąć taksówkę za 10 soli. Na to podchodzi taksówkarz i mówi 15. Kierowca busa powiedział taksówkarzowi, że już mi powiedział dziesięć, więc niech będzie dziesięć. Ja i tak nie chciałem się zgodzić i stwierdziłem, że idę na piechotę. Kierowca busa, jak to zobaczył to mnie zawołał i powiedział, abym lepiej szedł przez ruiny, gdyż do dużo bliżej. Na mojej mapie wskazał mi dokładnie tę samą trasę, którą sam wcześniej chciałem iść. Co było robić, zrobiłem drugie podejście, ale tak jak za pierwszym razem zrobiłem chyba jakiś błąd zaraz na początku i wszedłem zbyt wysoko, a później, gdy już zobaczyłem właściwy szlak, to musiałem schodzić do niego po bardzo dużej stromiźnie.
Gdy już znalazłem się na właściwym szlaku to spotkałem dwoje turystów z przewodnikiem. Pewnie to na nich czekał ten taksówkarz. Robienie zdjęć zakończyłem w tym miejscu. Czekała mnie droga w dół, a majtający się aparat nie był mi wtedy potrzebny do szczęścia.
Szlak był chwilami bardzo stromy, cały czas w dół i dosyć długi. Na dodatek kończyłem go w kompletnych ciemnościach. W górach schodzenie jest bardziej niebezpieczne od wchodzenia, gdyż przy wchodzeniu pochylamy się do przodu obniżając w ten sposób środek ciężkości. Przy schodzeniu ten sposób nie zadziała, więc trzeba bardzo uważać na czym stawiamy nogę i czy oparcie będzie na tyle stabilne, że zachowamy równowagę. Przyznaję, że dwa razy się poślizgnąłem i wylądowałem na tyłku, ale to bardziej dlatego, że nawet nie próbowałem łapać równowagi, tylko wolałem przyjąć pozycję bezpieczną.
Szlak się skończył i znalazłem się w okolicy targowiska, z którego słynie ta miejscowość. Większość straganów i sklepów była już pozamykana, a nieliczne właśnie się zwijały. Chwilami te sklepy w wąskich uliczkach przypominały mi arabskie suki. Tyle, że mnie nie interesowały w tym momencie porównania kultury arabskiej z andyjską, lecz kwestia jak dotrzeć do głównej ulicy i znaleźć miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Cusco, o ile jeszcze jakieś jadą.
Szczęście mi dopisało, gdyż autobus już stał. Wcześniej chciał mnie przechwycić jakiś kierowca colectivo, czyli takiego mini busa, albo bardziej vana, ale zdecydowałem się na autobus, bo będzie tańszy. Powrót kosztował tyle samo, czyli 2,5 s. Jechałem w kompletnych ciemnościach, na tylnym siedzeniu pomiędzy samymi Indianami. Wysiadłem "na czuja", w jakimś miejscu, które wydawało mi się bliskie centrum. Nie chciałem zajechać na jakieś peryferia. Okazało się, że trafiłem na ulicę, na której kupowałem bilet do Machu Picchu. Trochę daleko, ale przynajmniej znałem drogę.
Przed powrotem do mojego hostelu postanowiłem odwiedzić jeszcze market, który wcześniej znalazłem. Kupiłem tam niecały litr napoju izotnicznego i niemalże od razu go wypiłem. Na obiad nie miałem ochoty. Kupiłem hamburgera za 2,50 s., tym razem poza frytkami i typowym wkładem hamburgerowym dostałem też parówkę. Ugryzłem kilka kęsów, a zjadłem go dopiero w hostelu po kąpieli, gdy był już całkiem zimny.
Po powrocie do hostelu, poinformowałem Julia, że jutro wyjeżdżam i od razu uregulowałem rachunek. Po przeliczeniu na sole tych 66 dolarów, wyszło mu 180 soli. Spodziewałem się takiej kwoty, więc od razu zapłaciłem. Zapomniałem się zapytać, czy będę mógł zostawić u nich jeden plecak i czy robią pranie, więc poszedłem jeszcze raz. Plecak mogę zostawić, a pranie robią za 4 sole/kg. Później idę już pod prysznic i patrzę, a tam nie ma ręcznika. I znowu do Julia. Dobrze, że to zauważyłem przed kąpielą, a nie po.
Dzień był męczący, ale wpłynął na mnie bardzo pozytywnie.
Widać dzień pełen przygód, śledzimy je z zainteresowaniem. Pozdrawiamy gorąco :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i również pozdrawiam! :-)
Usuń