Dzień 5 - Cuzco (16.04.2013)

Resztę ubiegłego dnia, spędziłem w jednym miejscu, jednocześnie przemierzałem setki kilometrów. Owo miejsce możecie zobaczyć na załączonym obrazku. Tak, to jest moje miejsce w autobusie. Siedziałem sobie sam, niczym lord. Bilet na autobus linii Excluciva do Cuzco kupiłem jeszcze w Polsce, płacąc 150 soli za miejsce w najwygodniejszej opcji Suite. Dzięki temu mogłem wybrać miejsce. Wybrałem miejsce z przodu przy przedniej szybie. Liczyłem na ładne widoki. Niestety, większość okna zasłaniał ekran, na którym mogłem sobie obejrzeć kilkanaście filmów. Oczywiście, wszystkie po hiszpańsku. Były też zasłony, zarówno w nocy, jak i za dnia, zasłonięte. Na początku ze względu na światła samochodów, a później na słońce. 


Jeśli chodzi o pasażerów, to było raptem dwóch obcokrajowców, ja i jakaś grubokoścista blondynka, pewnie ze Szwecji, albo z innego kraju Skandynawii. Reszta to miejscowi, głównie mężczyźni. Chociaż była też jedna bardzo stara, aż lekko trzęsąca się, Indianka. Większość pasażerów wybrała tańsze miejsca na dolnym pokładzie. Na górnym, sporo miejsc było wolnych. W pobliżu mnie, cztery miejsca zajmowała grupa dwudziestoparolatków. Ze smartfonami, w nowych, kolorowych adidasach i z tatuażami na przedramieniu.  Raczej nie ubogich, ale też nie z wyższych sfer. Przez całą drogę głównie oglądali filmy albo spali.

W autobusie miało być WiFi, ale działało tylko przez chwilę, jeszcze w Limie. Później spróbowałem jeszcze w Ayacucho i tam też działało, ale nie było szans, aby cokolwiek napisać i to wcale nie ze względu na prędkość internetu. Przyczyna była zgoła inna. To było już w Andach i autobus najwyżej kilkadziesiąt metrów jechał prosto, a tak co chwila wykonywał zakręt. Próba pisania skończyła się u mnie objawami choroby lokomocyjnej. Na szczęście, odstawienie komputera, rozwiązało problem i obyło się bez kłopotów. W czasie tej jazdy przez góry dostaliśmy śniadanie i było sporo śmiechu jak wszyscy walczyli z kawą. Dostaliśmy wrzątek w plastikowym kubku i ile kto chciał torebek z kawą oraz z cukrem. Cała sztuka polegała na tym, aby przyrządzić sobie kawę jeszcze przed rozlaniem całej wody. Łepek przy mnie cały się pooblewał. Ja tylko trochę stolik, ale wymagało to zachowania czujności i ciągłego przechylania kubka to w jedną, to w drugą stronę. Poza śniadaniem dostaliśmy też kolację, podobną do tego, co serwują w samolotach. Przy okazji tych ekwilibrystycznych wyczynów z napojami, pomyślałem sobie, że miejsca na dolnym pokładzie mogły być mniej narażone na tak mocne przechyły.

Na początku podróży martwiłem się trochę, że nie zatroszczyłem się o zapas wody. Tę, którą miałem w podręcznej butelce, wypiłem jeszcze zanim wsiadłem do autobusu. Wszystko przez to, że wcześniej miałem w nadmiarze zarówno wody, jak i innych napojów. W autobusie dali nam tylko kubek koli i później, już rano, tę kawę. Podróż trwała równe 20 godzin, ale dało się. Zresztą moi sąsiedzi, też nie mieli żadnych własnych napojów.

Fotele były bardzo wygodne, rozkładane do pozycji poziomej i dzięki temu, cała podróż upłynęła niczym w łóżku. Minusem była toaleta. Zalatywało od niej moczem. Na podłodze był wyłożony kawałek kartonu, który, jak podejrzewam, jeszcze to wrażenie potęgował. Czystość również pozostawiała wiele do życzenia i to nawet na początku trasy. Na szczęście nie musiałem z niej zbyt często korzystać. Gdyby mnie mocniej zemdliło od tego komputera, to aż strach pomyśleć o tej toalecie.

Co do widoków na trasie, to na początku były przygnębiające. Góry szarego piachu bez żadnych roślin i od czasu do czasu ocean spowity mgłą. Czytałem, że widoki nie są zbyt ciekawe, ale nie myślałem, że aż tak. Za to w górach widoki były przednie. Nie mam zdjęć, gdyż, ze względów bezpieczeństwa, nie chciałem wyciągać aparatu. Zresztą przez częściowo przyciemniane i brudne szyby nie sposób byłoby zrobić jakieś dobre zdjęcie. Szkoda też, że te zasłony i monitory, czy napisy na szybach przysłaniały widok. Ale myślę, że jeszcze będzie okazja porobić zdjęcia w górach.


Podsumowując podróż autobusem, muszę powiedzieć, że dzięki tym wygodnym siedzeniem, w ogóle nie była męcząca. Minusem była tylko ta toaleta. Starają się być ekskluzywni, a o tak ważnej rzeczy zapomnieli.

Po dojechaniu na dworzec autobusowy w Cuzco, punktualnie o 12:20, nie byłem wcale specjalnie zmęczony. Odebrałem bagaż i dałem się naciągnąć pierwszemu spotkanemu taksówkarzowi. Zakładałem skorzystanie z taksówki, ale nie pamiętałem cen i przez to zapłaciłem 10 soli, chociaż spokojnie znalazłbym taksówkę za 5 soli. Było pochmurnie i trochę kropiło, co odebrało mi chęć targowania się. Kazałem się zawieźć na Plaza de Armas, czyli główny plac miasta, który za czasów Inków nosił nazwę Haukaypata.


Zrobiłem kilka zdjęć, chociaż przez zachmurzenie światło nie było zbyt dobre, i podreptałem w kierunku mojego hostelu Hatun Quilla. Zarezerwowałem go jeszcze w Polsce (poprzez booking.com). Za 3 dni będę musiał zapłacić 66 dolarów, ale za to pokój mam wypasiony. Dwupoziomowy, z takim łóżkiem, z którego teraz piszę. 


Wszystko jest nowe i zadbane. Gorzej z ciepłą wodą. Mam niby odkręcić kran i poczekać, ale takiej całkiem ciepłej, to jeszcze się nie doczekałem. Szkoda, bo nie jest tu zbyt ciepło i gorąca kąpiel byłaby mile widziana. Gospodarz, Julio, bardzo się stara. Zaraz po przybyciu dostałem mate de coca, czyli herbatę z liści koki. Dostałem też mapkę Cuzco, na której Julio zaznaczył mi polecaną przez siebie restaurację. Oczywiście, tanią i dobrą. Poszedłem nawet do niej, ale nie wszedłem do środka, gdyż nie wyglądała na tanią, a w środku nie widziałem żywej duszy. 

Korzystając z mapki poszedłem do punktu informacji turystycznej i-Peru, które znajdowało się przy Plaza de Armas. Tam dowiedziałem się, gdzie mogę nabyć bilety do Machu Picchu. Okazało się, że to kawałek drogi. Na głównym placu Cuzco, czyli w samym pępku Pępka Świata, jest bardzo turystycznie. Pełno naciągaczy próbujących coś opchnąć albo dziewczyn namawiających na masaż (godzina za 40 soli). Nie lubię takich klimatów. Zaraz czuję się jak baran do przerobu na wełnę. Cóż, trzeba będzie przywyknąć, bo samo miasto jest, bez wątpienia, warte obejrzenia.
  

Klucząc po ładniejszych i brzydszych uliczkach, dotarłem do punktu sprzedaży biletów do Machu Picchu. Niestety, okazało się, że bilet z możliwością wejścia na Huayna Picchu (to ta góra w tle, na wszystkich zdjęciach z Machu Picchu) mogę dostać dopiero na niedzielę. W moim planie miała to być sobota. Zastanowiłem się chwilę i zdecydowałem się na tę niedzielę.


Później poszwendałem się jeszcze trochę po mieście. Zjadłem obiad. Ponownie w barze chifa i również za 10 soli, ale tym razem zamiast krewetek był zwykły kurczak. Połowę ryżu zostawiłem, bo tak się nim zapchałem, że już nie byłem w stanie więcej przełknąć. Najlepsze, że w czasie, gdy ja walczyłem ze swoją porcją, miejscowi w szybkim tempie wsuwali całe półmiski samego ryżu. To chyba kwestia przyzwyczajenia, bo takich ziemniaków to i ja potrafię sporo zjeść.


Po obiedzie nastąpił dalszy ciąg poznawania miasta. Znalazłem supermarket, w którym zaopatrzyłem się w napoje. Przy okazji zauważyłem ciekawą sztuczkę. Większość cen na półkach dotyczyło jakiegoś napoju za 1 sola, ale nad tymi cenami stały zupełnie inne napoje. Oczywiście droższe, niektóre nawet sporo. Właściwe ceny były w innym miejscu, wszystkie obok siebie. Tym razem byłem czujny i nie dałem się zwieść.


Pod wieczór, czyli około piątej, zaczęły się zbierać ciemne chmury, które nie wyglądały najlepiej, ale za to pozwoliły na zrobienie ciekawych zdjęć.




Nie czekając, co z tych chmur wyniknie, poszedłem do swojego hostelu i leżąc już w łóżku, pisałem bloga. W łóżku z dwóch powodów. Po pierwsze, tylko tam mam zasięg WiFi, a po drugie, to nie Lima, tutaj wieczory i noce są na prawdę zimne i te ich śmieszne czapki nie są od parady. W nocy temperatura spada do 5 stopni, a w pokoju nie ma żadnego ogrzewania. Na szczęście pościel jest ciepła i nie muszę wyciągać mojego śpiwora. Przy okazji muszę się przyznać, że tej saszetki na paszport, którą miałem nosić przy ciele, wcale nie używam. Paszport mam w plecaku, a karty i kasę po kieszeniach i odrobinę w pasku. Może w Boliwii, jeśli uda mi się tam dostać, przemogę się i założę tę saszetkę. Gps-u w komórce, też staram się nie używać. Bazuję na mapkach, a najczęściej chodzę na czuja, bo to najbardziej lubię. Chociaż przyznaję, że pewnie sporo drogi nadkładam.

Jeszcze jedną kwestię muszę, już na koniec, poruszyć. Tutaj, w Cuzco, jestem na 3450 metrach nad poziomem morza. W Limie byłem niemalże na równi z poziomem morza. Tak duża różnica wysokości sprawia, że mogą pojawić się problemy związane z brakiem tlenu i tak zwaną chorobą wysokościową. Sam nie wiedziałem jak mój organizm zareaguje na taką wysokość. Na szczęście okazało się, że zniosłem to bez żadnych kłopotów. Czyli jest dobrze, chociaż zimno.

Komentarze

  1. Bardzo nam się podobalo. Dziękujemy. A u nas wreszcie cieplo. I juz rano na sloncu mamy 25 stopni :) Jasio i Tata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. U mnie wciąż utrzymują się duże skoki temperatury. W nocy prawie mróz, a w dzień tak gorąco, że trudno wytrzymać. Pozdrowienia dla całej Rodzinki! :-)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!