Dzień 1 - Barcelona (12.04.2013)

Witam szanownych czytelników!

Za namową kolegi Macieja postanowiłem się nieco zmodernizować i zamiast wysyłać moje relacje mejlem, zdecydowałem się założyć BLOGA! O! 

Otóż, przed dobrą godziną minął pierwszy dzień mojej wycieczki. Póki co, nie obfitował w przygody i może dobrze, bo tak od razu zaczynać od przygód to chyba nie byłoby dobrze.

Na lotnisko odwiózł mnie wspomniany wcześniej inspirator tego dzieła. W czasie drogi cały czas padało. Cóż, wyjeżdżam z Polski, to i niebo płacze. Nie da się tego wytłumaczyć inaczej ;-) W pobliżu lotniska widać było niewielką mgłę i groźnie... brzozy. Na szczęście nie zaatakowały mojego samolotu i dzięki temu mogę do Was pisać.

Na lotnisku kupiłem sobie kawę i małe co nieco, którym była jakaś podgrzewana kanapka o swojskiej nazwie panini. Hm... pierwsze słyszę, ale w tych kwestiach to ja jestem wieśniak, więc się nie dziwcie.

Do samolotu wchodziłem jako jeden z pierwszych, więc usiadłem przy oknie. Niestety, przez tę roztkliwioną Polskę nic nie było widać i nie mogłem pomachać koledze Darkowi, gdy będę nad nim przelatywał, chociaż mu to obiecałem. Mam nadzieję, że mi to wybaczy.

Początkowo myślałem, że samolot poleci prawie pusty, bo przy bramce wcale nie pojawiłem się zbyt wcześnie. Najwyżej 5 minut przed jej otwarciem. Jednak okazało się, że ludzi była masa i chyba wszystkie miejsca były zajęte. Obok mnie usiadł ojciec z około dwunastoletnią córką. Po starcie zrobiło mi się żal dziecka i zaproponowałem zamianę miejsc. Dziecię się ucieszyło, a ojciec nie mniej. Okazało się, że był to jej pierwszy lot, więc widok na silnik i chmury, był spełnieniem marzenia.

Trzygodzinny lot przebiegł bez emocji. Ekipa pokładowa była mieszana: dwóch stewardów i dwie stewardesy, w tym jedna bardzo ładna ;-) Za sterami też był parytet, bo pierwszym oficerem była kobieta. 

Muszę stwierdzić, że coraz więcej Polaków kupuje coś w samolotach - wcześniej robili to głównie obcokrajowcy. Na pokładzie Wizz Air sprzedaż nie jest tak nachalna, jak w Ryan Air, a ceny nie są takie duże. Np. kawa 2 euro, piwo 3 euro (przy 2 puszkach 1 euro rabatu). Kawa na lotnisku kosztuje więcej, chociaż może jest trochę lepsza.

Barcelona przywitała mnie piękną pogodą. Było 19 stopni, chociaż już powoli zapadał zmierzch. Mało tego, gdy kupowałem 10-cio przejazdowy karnet na tutejsze środki lokomocji za całe 9,80 euro, to drugi dostałem gratis! Chyba maszyna się zacięła jakiemuś poprzedniemu kupującemu i stąd taka niespodzianka. Inna sprawa, że prawdopodobnie nie będę w stanie wykorzystać tej bonusowej karty, chociaż będę się starał :-)

Drogę do hotelu Residencia Agora znałem dobrze, bo byłem tam w zeszłym roku. Hotel jest położony nieco na uboczu i na dodatek z metra trzeba iść pod stromą górkę, ale za to śniadania mają dobre, bo w formie bufetu i z całkiem sporym wyborem dań.

Po zalogowaniu się w hotelu, nie mogłem sobie odmówić nocnego wypadu do centrum Barcelony. Przy okazji zamierzałem ją pozdrowić od kolegi Grzegorza, bo mnie o to prosił. Wypad był na prawdę nocny, bo wyruszyłem ok. 23:00. Stacja Mundet, o tej porze wyglądała tak:


Gwoli ścisłości, jedna ławka była zajęta, więc nie byłem tam sam. Ale to jedna z końcowych stacji linii metra L3, więc tam zawsze jest trochę mniej ludzi. Na Rambli jest już zdecydowanie inaczej. Tu życie toczy się pełną parą Akurat przypomniało mi się, że życie nocne to po hiszpańsku la vida nocturna Jakby to kogoś interesowało :-)


Oczywiście nie mogłem sobie odmówić skręcenia do Dzielnicy Gotyckiej, czyli Barri Gotic.  Tam zauważyłem, że pomieszczenia wielofunkcyjnych bankomatów La Caixa dalej służą jako noclegownie. W tym poniżej było trzech pensjonariuszy. Piszę o wielofunkcyjności, nie dlatego, że poza wypłacaniem pieniędzy można się tam zdrzemnąć. To raczej funkcja nieudokumentowana, taka dla dociekliwych. Właściwym, dodatkowym przeznaczeniem tych bankomatów jest zakup biletów na różne wydarzenia np. kulturalne czy sportowe. Oczywiście, jeżeli ktoś jest w stanie znieść zapach, jaki w takich przybytkach panuje. Ale czego nie zniesie prawdziwy miłośnik kultury przez duże K.

Uliczki Barri Gotic, chociaż wąskie jak zawsze, o tej porze wyglądają jednak inaczej. Głównie przez metalowe rolety zasłaniające sklepy, których jest tam zatrzęsienie. Ludzi też zdecydowanie mniej niż o jakiejś bardziej normalnej godzinie. Ale są, co widać przed Katedrą Św. Eulalii.


W drodze powrotnej w kierunku Rambli, tradycyjnie, wszedłem prosto na kościół Santa Maria del Pi. Wybieram inną drogę niż ta którą przyszedłem, ale najwyraźniej wciąż tę samą ;-) Kościół jest tak umiejscowiony, że trzeba go okrążyć. Ale jest całkiem ładny, więc nie jest to żadna tragedia. Zwłaszcza rozetę nad wejściem ma bardzo ładną. 

Gdy już dotarłem do Rambli, to przypomniało mi się, że w zeszłym roku pominąłem bardzo malownicze miejsce zlokalizowane tuż obok, a mianowicie Placa Reial. Prawda, że uroczy? :-)


Przy okazji sprawdziłem wodę w fontannie. Bez obaw, nic się nie zmieniło, wciąż jest pełna śmieci.

Od Placa Reial już tylko kawałek, do miejsca, w którym La Rambla ma swój koniec. Dalej, na warcie stoi Kolumb. Przy okazji miałem okazję zaobserwować, że punktualnie o 24:00 wyłącza się iluminacja tej kolumny. Co ciekawe, oświetlenie boisk nie jest gaszone nawet po północy. Nawet pobliski welodrom, na którym chyba nigdy nic się nie dzieje, cały czas jest rzęsiście oświetlany. Czy to nie dziwne? 
Na zdjeciu poniżej, Kolumna Kolumba jeszcze przed północą


Światło gaszą, ale, na szczęście, lwy wciąż pełnią swą wartę i dzięki temu jeszcze tej kolumny nie ukradli. Przy okazji przypomniała mi się Maja, która kiedyś jedno z tych dzikich zwierząt dosiadała ;-)


Na tym zakończyłem swój rekonesans i wróciłem do hotelu. Przy okazji zmarnowałem jeden bilet, bo wskoczyłem w ostatniej chwili do jakiegoś metra, a dopiero później zacząłem się zastanawiać, czy w dobrą stronę. Wydawało mi się, że tak i w istocie tak było, ale źle zinterpretowałem palące się lampki nad nazwami stacji (zapalone oznaczają stacje, które już były, a ja pomyślałem, że jest odwrotnie) i zamiast trochę dłużej pomyśleć, to od razu wysiadłem na następnej stacji. Biletów mam w bród, więc nic wielkiego się nie stało :-)

Jutro marzy mi się wycieczka na wzgórze Tibidabo. Zobaczymy czy mi się uda, bo to dosyć daleko, a ja mam opracowaną najtańszą trasę, co w tym wypadku oznacza sporo czasu. Samolot do Madrytu mam ok. 20:30, a o 23:55 ten właściwy, czyli dwunastogodzinny lot do Limy. Następny wpis powinien być już zatem ze stolicy Peru.

Komentarze

  1. Dziękujemy za pierwszy wpis, czekamy na więcej i pozdrawiamy :) M i K

    OdpowiedzUsuń
  2. POdpisy pod zdjęciami to fajny pomysł - dobrze sie czyta - gdy jest mniej czasu, to chociaż te krótsze Póki co jestem na bieżąco :) Jestem też dumna, że potrafię zamieścić komentarz na blogu Trzymaj się asia

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!