Śniadanie zamówiłem na ósmą, co i tak jak na mnie jest dosyć wcześnie. Śniadanie było podobne do poprzedniego, tylko były inne owoce i tym razem dostałem solidny plaster sera - białego, ale twardego. Znam takie sery z poprzednich podróży i bardzo je lubię. Ten jednak był inny, bardzo łagodny, o ledwo wyczuwalnym smaku. Wolę te nico bardziej wyraziste.
Ogrom lwów morskich skąpanych w zachodzącym słońcu.
Na San Cristóbal, a dokładniej w Puerto Baquerizo Moreno jest ich zdecydowania najwięcej.
Dzisiaj czeka mnie lot na kolejną wyspę. Lecę o 14:00, ale na lotnisku mam być godzinę wcześniej, więc mam trochę czasu, ale nie aż tak strasznie dużo. Zastanawiałem się, jak ten czas wykorzystać. Pierwsza myśl to iść popływać w Concha de Perla, ale zabrać maskę i rurkę. Plan niby dobry, ale potem będę miał mokre kąpielówki, które będę musiał w takim stanie przetransportować. Nie bardzo mi się to podobało, więc zamiast pływania postanowiłem zrobić spacer na koniec plaży i z powrotem, łącznie 5 km. Szło się całkiem fajnie, tylko wody zapomniałem sobie dolać i musiałem oszczędzać. Dzisiaj dla odmiany od rana słońca nie przysłania żadna chmura, nawet przez chwilę. Chmury oczywiście są, to charakterystyczne dla Galapagos, ale wszystkie są daleko.

Tę mapkę dostałem od Olafa zaraz na początku. Zaliczyłem wszystkie punkty, do których można było dotrzeć. Pominąłem tylko centrum hodowli żółwi, chociaż byłem tuż obok. Na Santa Clara miałem w planie odwiedzić Muzeum Darwina, przy którym też było takie centrum, ale nie zdążyłem. To na Isabeli wydało mi się mniej ciekawe.
¡Viva la patria!
Tymi słowami pozdrowił mnie żołnierz, który zauważył, że robię to zdjęcie. Powiedział to lekko ironicznie, ale ja mu odpowiedziałem tym samym.
Przed pójściem wzdłuż plaży poszedłem pożegnać się z iguanami vel legwanami mieszkającymi na kamiennym molo.
Samice kopią dołki, w których chcą złożyć jaja.
Te małe ptaszki bardzo szybko biegają.
Po powrocie kupiłem 1,7 litrową butlę z jakimś napojem wieloowocowym i większość od razu wypiłem. Później wziąłem prysznic i udałem się na lotnisko. Myślałem, że po drodze będą jakieś taksówki, ale nic nie było, więc cofnąłem się bliżej centrum i tam jakąś zatrzymałem. Młody chłopak stwierdził, że lotnisko jest daleko, więc koszt to $5. W rzeczywistości to zaledwie 2 km i spokojnie bym tam doszedł na piechotę, ale już było trochę późno, więc się zgodziłem. Powinienem poprosić Olafa o sprowadzenie dla mnie taksówki, ale mój pierwszy plan zakładał, że pójdę pieszo. Zmieniłem zdanie, gdy zdałem sobie sprawę, że po 2 km w takim upale z dwoma plecakami będę spocony, jak nie powiem co.
W tym czasie odlatywały dwa samoloty. Do pierwszego wsiedli młodzi i zostali sami emeryci. Pan na zdjęciu poniżej, w bordowej koszulce, zaraz na wstępie musiał zapłacić $120 za nadbagaż. Razem z żoną mieli dwie potężne walizy i całkiem spore plecaki. Zapłacił bez szemrania, ale widać, że go to ruszyło i później z żoną żywiołowo to omawiali. A to był dopiero początek ich nieszczęść. Później okazało się, że samolot nie będzie w stanie zabrać całego ich bagażu i muszą wybrać, co chcą wziąć. Po chwili ten sam problem spotkał całą resztę pasażerów i wszyscy zaczęli przekładać rzeczy pomiędzy walizkami. Mnie to na szczęście nie dotyczyło. Prawdopodobnie dzięki temu, że już kupując bilet zrobiłem dopłatę za nadbagaż. W standardzie było tylko 25 funtów, czyli 11,34 kg. Mogło być nawet jeszcze mniej, jeśli ktoś skusił się na najtańszy bilet.
Całe to zamieszanie sprawiło, że wylecieliśmy prawie pół godziny później.
Jeden z pasażerów dostał miejsce obok pilota. Minusem tego miejsca była niemożność zabrania nawet małego plecaka. Za to można było poczuć się jak pilot.
Samolot był bardzo malutki. Tak małym jeszcze nie leciałem. Po oznaczeniu sprawdziłem, że to Britten Norman BN 2A Islander i że jest z 1968 roku. Czyli doskonale pasował do tego emeryckiego grona. Jedynie pilot i awionika były młodsze na szczęście.
Hałas w środku był taki, że dostaliśmy słuchawki. Takie małe samoloty trzęsą się bardziej, zwłaszcza, gdy przelatują przez chmury. Na szczęście żadnych poważnych turbulencji nie było.
Rozładunek poszedł już błyskawicznie.
Do mojego hotelu poszedłem na piechotę.
Dostałem pokój z oknem na ogólnodostępną kuchnię.
Chwilę odsapnąłem i poszedłem zwiedzać. Całkiem ładna ta miejscowość. Nie leży przy plaży, jak Puerto Villamil,
Pelikan czyści piórka na niedzielę.
A lwy morskie grzeją się w słońcu. Takiej chordy w jednym miejscu jeszcze nie widziałem.
Puerto Baquerizo Moreno jest bardzo zadbane i sprawia najlepsze wrażenie pośród wszystkich trzech miejscowości, które widziałem.
Tym razem zjadłem za $5.50, czyli idę na rekord. Mam nosa do takich miejscówek. Oczywiście bez trudu można tu dostać o wiele mniej i zapłacić o wiele więcej. Tym razem udało się zamówić rybę. Po strukturze stawiam, że był to tuńczyk. Dostałem inny ryż i nawet kawałek ziemniaka. Do tego oczywiście sok.
Przy nabrzeżu rozstawiono dmuchane zamki i dzieciaki mają zabawę.
A lwy morskie jak leżały tak leżą.
Jedna z uliczek.
Na koniec dwa filmiki:
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńFilmiki super! Lwy morskie beczały jak owce :-)) I ten chód legwana - oglądałyśmy właśnie z Basią ( u nas zaczęły się ferie)
OdpowiedzUsuńJeden z tych lwów złapał mnie dzisiaj zębami za rękę i odruchowo dałem mu w łeb kamerą. Niestety była wyłączona. Myślę, że to jakiś młody chciał się bawić. U nas psy też potrafią tak zaczepiać. Próbowałem go potem szukać, ale uciekł gdzieś dalej.
UsuńNa zdjęciu powyżej jedzenia, to jest chyba najładniejsza na całym świecie wiata garażowa 😉
OdpowiedzUsuńDokładnie 😀
Usuń