Z Pereiry do Salento

 Dzień zacząłem od śniadania w hotelu, jajecznica z szynką, arepa, croissant, sok pomarańczowy i kawa. Arepa była trochę inna niż ta, którą jadłem w Bogocie. Bardziej płaska, o nieco większej średnicy i upieczona na jasno, bez przypaleń.

Salento - mój kolejny cel. Niezwykle kolorowa, niewielka miejscowość - z masą turystów i stróżów prawa. 

Po śniadaniu poszedłem kupić sobie napoje na wycieczkę, którą mam w planie. Później powałęsałem się trochę po Pereirze. Miasto nawet spore, prawie pół miliona mieszkańców. Tutaj jest zauważalnie cieplej niż w Bogocie i w nocy temperatura też tak nie spada. Krótko mówiąc, jest całkiem przyjemnie.

Plac Bolivara za dnia.

Catedral de Nuestra Señora de la Pobreza de Pereira,
czyli katedra Matki Bożej Ubogich w Pereria.

Sobota, czyli kto nie pracuje może pójść na rodzinne zakupy albo spacer.

Park El Lago.

Widać, że Pereira to biedniejsze miasto, ale żebrzących jest tu dużo mniej.


Flaga Pereiry

Tu wciąż można spotkać pucybutów. I to nie jednego, bo było ich kilku.

Niektóre budowle kojarzą mi się z socrealizmem.

Pod tym gmaszyskiem, trwały próby tańca.

Gdzieś w oddali wypatrzyłem ten kościół i musiałem przejść przez dosyć ruchliwą czteropasmówkę, aby tu dotrzeć. To kościół pod wezwaniem San Jose, czyli Św. Józefa.

Wejścia pilnował wartownik z psem.

Wracałem już łatwiejszą drogą - tą kładką.

Kościół Św. Józefa i prowadząca doń kładka.

Handel uliczny też można tu spotkać.

W niektórych miejscach wygląda całkiem nowocześnie.

Na dworzec autobusowy pojechałem Uberem, bo raz, że jest tani (8 zł), a dwa trasa dojścia wcale nie jest taka prosta i porządnie bym się spocił, gdybym tam dotarł. Moją decyzję poparł deszcz, który rozpadał się, gdy wyszedłem z hotelu. Trafiłem na wyjątkowo gadatliwą dziewczynę. Dowiedziałem się, że jest z Medellin, ale przeniosła się do Pereiry, bo tu jest spokojniej. Mówiła, że w Medellin jest dużo turystów i jej zdaniem za dużo jest imprezowania i życia nocnego. Okazało się, że jej mama i ciocia mieszkają w dzielnicy La Candelaria w Bogocie, a część rodziny ma nawet w Australii. Mówiła też, że Kolumbijczycy nie przepadają za Boliwijczykami. Wyjaśniała mi dlaczego, ale tego już nie zrozumiałem.

Apostar to organizator gier hazardowych. Punkty z tym logo można spotkać dosyć często i zawsze stoją przy nim ludzie. To kolejny znak rozpoznawczy Trzeciego Świata, że ludzie pokładają nadzieję w hazardzie.

Autobus tym razem już jak nasz PKS. Mi się udało, bo miałem oba plecaki ze sobą i zajęte dwa miejsca. Później wszyscy musieli już korzystać z bagażnika. Bilet do Salento kosztował 12,50 zł, a w autobusie większość to obcokrajowcy. Od razu widać, że jadę do miejsca turystycznego.

To już obrzeża Salento. To tu znajduje się terminal. Aby dojść do samej miejscowości trzeba najpierw pokonać dosyć stromą górkę. W samym Salento też nie brakuje podobnych stromizn. 

Główny plac w Salento nosi imię Bolivara.

Do mojego hoteliku schodzi się stromo w dół.

Widok z okna w korytarzu. Mój pokój jest tuż obok, ale była dopiero pierwsza, a zameldować mogłem się dopiero o trzeciej, bo mój pokój nie był jeszcze gotowy. Zostawiłem tylko plecaki i mogłem iść zwiedzać.

Plac Boliwara otaczają zdobione domki, które głównie służą obsłudze ruchu turystycznego, który tu jest spory. Bardzo dużo Kolumbijczyków też tu przyjeżdża. Skojarzyło mi się to z naszym Zakopanym.

Turystów nie brakuje, chociaż to chyba nie jest sezon.

Kościół Matki Bożej z Góry Karmel, albo po hiszpańsku Nuestra Señora del Carmen.


Całkiem spory kościółek.

I sporo ludzi do niego zagląda.

W centrum placu oczywiście Simon Bolivar. 

Panoramiczne ujęcie placu Bolivara.

Takim Jeepem, które tu nazywają Willys, chcę jutro pojechać na trekking do doliny Cocora.

Ta uliczka nazywa się Calle Real.

Kolorowe domki są dobrym tłem do zrobienia sobie zdjęcia, niekoniecznie na Instagram.

Na końcu Calle Real są schody, które prowadzą do punktu widokowego.

A jednocześnie są drogą krzyżową - tu stacja IX, czyli Jezus upada po raz trzeci.

Widok na Salento.

Z tego punktu widokowego można przejść na inny.

Z tego punktu widokowego podziwia się okoliczne góry.

Niewielki fragment tego widoku.

Także na innych uliczkach domy starają się wyróżnić kolorystyką.

W okolicy nie brakuje różnych aktywności. Jeśli ktoś ma taką ochotę, to może, na przykład, pojeździć w błocie na rowerze bez błotników.

Albo pojeździć konno. Koniki mają tu malutkie. Podobne mieliśmy w Kostaryce.

Nawet w zaawansowanym wieku ludzie tu przyjeżdżają. Jestem pełen podziwu, bo tu co chwila idzie się albo stromo pod górę albo stromo w dół.

To to samo miejsce, ale już bez pojazdów i ludzi.

W końcu wybiła trzecia i mogłem otrzymać swój pokój, ale długo w nim nie zabawiłem, bo ruszyłem dalej.

Okazało się, że policja ma jakąś akcję promocyjną i stąd jej tyle tu się kręci.

Zbierają się ciemne chmury.

Cofnąłem się po parasol, ale okazało się, że deszcz nie spadł. I dobrze.

Na Calle Real też jakiś tłumek o czymś rozmawia.

W końcu przyszedł czas na obiadokolację. Tym razem wziąłem pstrąga w sosie czosnkowym. Pod nim jest twardy placek, który przypomina nachosy. Dostałem do niego dwa sosy, słodki i salsa. Ta okolica słynie z pstrągów i wszędzie je serwują. Razem z piwem i napiwkiem zapłaciłem 40 zł, więc nie najgorzej jak na miejsce przy głównym placu.

Wieczorem rozstawiono ekran, ale tylko do pokazywania reklam regionu. Nikt na to nie patrzył.

Po stronie, z której zrobiłem zdjęcie tego ekranu odbywało się wydarzenie, które skupiało całą uwagę.
Tu możecie zobaczyć, co to było:
Kupiłem sobie kawę i ciastko w jakiejś cukierni na uboczu, w której kłębiło się sporo Kolumbijczyków. Kawa kosztowała 1 zł, a ciastko 2 zł. W kawiarniach w centrum za samą kawę musiałbym więcej zapłacić. Miejscowość jest tak mała, że zdążyłem dojść z tą kawę na Calle Real i wypić ją na tej ławeczce.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!