Bohater dnia.
Moja droga na lotnisko. Widać przejście nadziemne, którym musiałem przejść na drugą stronę. Później jeszcze idzie się przez parking i już mamy terminal. Wcześniej jeszcze jakieś 100-200 m szedłem boczną uliczką, aby dotrzeć do tej głównej.
Zgodnie z planem poszedłem na lotnisko na piechotę i zgodnie z ostrzeżeniem José padał deszcz. Mam parasol i pokrowiec na plecak, więc nie był to duży problem. Droga, oczywiście była w pełni bezpieczna. Zresztą, kto by się martwił, gdyby zobaczył jak tu cenią bezpieczeństwo. Nie opisałem tego wczoraj, ale zaraz po przylocie do Guayaquil, idąc korytarzem weszliśmy do stosunkowo małego pomieszczenia, gdzie po rogach stali rozstawieni zamaskowani żołnierze, w strojach bojowych. Wszyscy z bronią długą, z lufą lekko w dół i ręką na spuście. Później, w sali kontroli paszportowej, jeszcze dwóch takich stało, ale już bez długiej broni. I jak tu się bać, jak widać gołym okiem, że musi być bezpiecznie.

Moje śniadanie na lotnisku. Miało kosztować $7.75, ale nieświadomie jakiś syrop do kawy zamówiłem, bo myślałem, że to w standardzie i tylko mam wybrać jaki. Kolejne propozycje były już bardziej oczywiste, więc tylko je odrzucałem. Oczywiście rozmowa toczyła się po hiszpańsku, co dodatkowo komplikowało sprawę.
Lot odbył się zgodnie z planem. Ta linia lotnicza ma chyba jakieś polskie korzenie, bo na samolotach napisali sobie "LATAM" i wcale nie kłamią, sprawdziłem. Samoloty mają starsze niż Avianca (leciałem Airbusem A319), ale za to jest darmowy serwis na pokładzie. W Aviance za wszystko trzeba płacić, chociaż, podobnie jak LOT, należy do Star Alliance i jest największym przewoźnikiem w Kolumbii. Zastanawiam się jeszcze, czy oni wczoraj specjalnie tego rękawa nie "zepsuli", aby nas przebukować na lot, którego normalnie mało kto kupuje. Ale mniejsza z tym.
W Guayaquil było jeszcze trochę zamieszania z kartą tranzytową, którą trzeba kupić za $20. Okienka wyglądały mi na punkty oddawania bagażu, bo były w tej samej linii i mniej więcej w środku. Opisy może jakieś wyświetlały się na ekranach, ale małymi literami, więc nie rzucało mi się to w oczy. Pytałem dwie panie z obsługi i w końcu ta druga dobrze mnie pokierowała.
Guayaquil w deszczu. Tu akurat coś widać, ale generalnie same chmury.
Na Galapagos na szczęście już nie padało, ale za to tutejszy upał zdecydowanie przewyższa ten z Miami. Aż ciężko było się ruszać.
Już na niewielkiej wyspie Baltra. To na niej znajduje się główne lotnisko Galapagos. Tu kolejna kontrola dokumentów i bagaży. Trzeba też zapłacić $200 za wejście do parku. Dostałem pieczątkę w paszporcie, ale to bardziej pamiątka, bo nie jest żadna granica państwowa. Na wyspie Baltra była kiedyś amerykańska baza wojskowa. Zostały po niej jakieś betony.
Wyspą docelową jest Santa Cruz i miasteczko Puerto Ayora.
Przeprawa jest podzielona na wiele etapów. Pierwszy to autobus kanału ($5).
Później łódka na właściwą wyspę ($1).
Kolejny jest autobus za $5. I jeszcze trzeba wziąć taksówkę za $1.50, bo dworzec jest daleko.
Nie chciałem jechać od razu do mojego "apartamentu", bo nie wiedziałem, czy mój pokój jest już gotowy. Dlatego pojechałem do portu, a właściwie do Malecón, co tutaj oznacza molo. Zobaczyłem odpoczywające lwy morskie (tak poprawnie nazywa się ta foka na zdjęciu).
Były też pelikany.
To mój dobytek, z którym teraz przyjdzie mi się wspinać.
Po drodze widoki różne. Czasami coś jest zadbane, ale często nie. Przynajmniej to co jest dalej. Zwłaszcza im dalej od centrum, czyli okolic linii brzegowej.
Na powitanie dostałem tort na zimno i sok. Tu już tylko resztka tego tortu, bo dopiero pod koniec pomyślałem o zdjęciu.
To mój pokój. Aby tu trafić musiałem pytać jakiegoś sąsiada, na Booking jest złym miejscu.
Na dodatek na Galapagos nie mam internetu w telefonie. Tylko WiFi w hotelu. Kupiłem w Revolut eSIM na Amerykę Łacińską. W Bogocie i Guayaquil było ok, a tu lipa.
Dalsza część mojego lokum.
Foki w porcie.
I równie znudzony pelikan.
I parka iguan.
Jedna lepiej zapozowała.
I kolejne.
W planie miałem dotrzeć do Santa Rosa i stamtąd na farmę El Chato.
W tym celu wynająłem rower za $10. W domu myślałem, aby dojechać tam rowerem, ale na miejscu zwątpiłem. Za gorąco, a na dodatek Santa Rosa leży dużo wyżej. Przypadkiem natrafiłem na autobus z napisem Santa Rosa, więc pytam kierowcę, czy tam jedzie, a on że za 20 minut, ale mam jechać dalej bo tam jest przystanek. Koszt to $1 z rowerem. Pojechałem kawałek dalej i zobaczyłem czekających dzieciaków pod jakąś wiatą., ale to było bardzo blisko, więc stwierdziłem, że pojadę na te dworzec, na którym nas wyrzucili. Jednak, po zapytaniu w tamtejszym biurze, okazało się, że te autobusy do Santa Rosa tam nie stają. Gościu mi coś zawile tłumaczył, ale ostatecznie machnął ręką w stronę Santa Rosa i powiedział directo. Więc pojechałem directo i przejechałem ponad 20 kilometrów w upale i głównie pod górę. Od czasu do czasu popadał deszcz, ale za to były żółwie. I to całkiem sporo, na pewno kilkadziesiąt.
Uwaga! Skrzyżowanie z drogą żółwi.
Znak nie kłamał.
Powrót już autobusem. Jazda z górki to nie jest to ;-)
W nagrodę wziąłem jakieś lepsze danie, czyli krewetki, Miło być 12 dużych. Hmm...
Za to wszystko było smaczne.
Teraz już bardziej wakacyjny klimat🙂. Żółwie przepiękne. Pokój też niezły👍
OdpowiedzUsuńMiał swoje wady, ale to już historia.
UsuńSuper się czyta Twój blog podróżniczy. Chciałam poczekać z czytaniem do wieczora jak będę Michasia usypiać ale z ciekawości przeczytałam już teraz . Pozdrawiamy z mroźnego Gdańska -7 o godz 11:26 😊
OdpowiedzUsuńDziękuję, z łódki na kolejną wyspę 😄
UsuńTe żółwie! Ale fajne! Wieczorem spokojnie poczytam. Powodzenia!🤗
OdpowiedzUsuńDziękuję
Usuń