W dolinie Cocora

 Na niedzielę zaplanowałem sobie wycieczkę do pobliskiej doliny Cocora, najsłynniejszego miejsca w regionie Salento. Wiedziałem, że są tam gigantyczne palmy, których wysokość dochodzi do 60 metrów i że można zrobić tam jakiś trekking. Spodziewałem się takiej naszej doliny Chochołowskiej, prosta trasa, a wokół piękne widoki. Chciałem ubrać sandały, ale na wszelki wypadek wziąłem pełne buty. I to był strzał w 10.

Niezwykle wysokie palmy to znak rozpoznawczy doliny Cocora.

Dzień zacząłem od całkiem dobrego śniadania. Wszystko mogłem wybierać, co jest nieco żenujące przy moim dużo słabszym hiszpańskim niż było onegdaj. Coś mi dzwoni, ale nie wiem, w którym kościele. Trzeba było trochę powtórzyć lekcje, ale zabrakło mi czasu. Ale w końcu jakoś się dogadałem i dostałem to co chciałem.

Po śniadaniu poszedłem do budki kupić bilet na Willysa. W obie strony to koszt 11 zł, czyli 11.000 COP (pesos kolumbijskich). Podaję ceny w złotówkach, bo wyjątkowo łatwo je przeliczyć. 

Początek jest komfortowy, ale ta droga obok wygląda lekko przerażająco. Dobrze, że tylko konie tamtędy jeżdżą. Po drodze były stajnie i można było wykupić sobie przejażdżkę. 

Przyszedł czas płacenia. Myślałem, że za wstęp do parku, ale później okazało się, że to za przejście przez prywatny teren. Koszt 25 zł.

Są i te słynne palmy.

Wygląda na to, że czeka mnie wejście na tę górkę.

Prawdę mówiąc, palmy można było oglądać bez wspinaczki i bez płacenia. Ewentualnie można było zapłacić jedynie 10 zł za możliwość podejścia bliżej. Mnie jednak to nie interesowało. Chciałem zrobić najdłuższą pętlę, która wg mapki dwa zdjęcia wyżej ma 12 km.

Mniejsza pętla ma 4 km i skupia się na podziwianiu palm.

Już trochę wyżej. Te zabudowania w dole to punkt startu.

Jedna z gigantycznych palm. Widocznie jest wysoka, bo prowadziła do niej specjalna trasa. Niestety, z tej perspektywy nie da się ocenić wysokości.

Droga na mirador, jak po hiszpańsku nazywa się punkty widokowe.

Można podziwiać widoki.

Albo zrobić sobie zdjęcie z palmami.

Mniejsza pętla kończy się na punkcie widokowym, ale ja idę dalej. Trasa nie jest specjalnie wymagająca, ale cały czas pod górę. 

Widoki też nie są jakieś spektakularne.

Cała tablica pokryta wlepkami. Myślałem, że są na niej jakieś istotne informacje i byłem trochę zły, że nie mogę ich przeczytać. Jednak później okazało się, że na tego typu tablicach są jedynie nakazy i zakazy: nie śmiecić, nie obozować itp.

W końcu otwarta przestrzeń. W oddali widać imponującą górę. Chyba, że to wulkan, bo jest ich trochę w okolicy.

Tak wyglądają znaki informacyjne. Nie ma ich za dużo na całym szlaku, a ich walory informacyjne też pozostawiają dużo do życzenia.

Ten fragment był całkiem przyjemny.

Ładne widoki i nie ciężko.

Aż do tej farmy, która na wszystkich furkach ma łańcuchy z kłódkami i zero informacji, co zrobić. Stoję przy tej furtce i myślę, że ktoś się zainteresuje, ale zero zainteresowania. Na farmie siedziało kilku turystów i jeden z nich powiedział mi, że muszę się cofnąć. Tam była kolejna furtka z łańcuchem, ale pomiędzy płotem, który widać po prawej, a tą furtką była przerwa. Niezbyt szeroka, ale można się było przecisnąć.

Wchodząc do góry czekałem na moment, kiedy zacznie się droga w dół. I się zaczęła. To ta skarpa na zdjęciu, a na niej błotnista ścieżka z końskimi odchodami od czasu do czasu.

Było bardzo stromo i ślisko, a do tego z sześć, czy siedem koni lub mułów, które blokowały drogę. Nie na to liczyłem myśląc o zejściu w dół.

Po pokonaniu skarpy, jeszcze przeszkoda terenowa w postaci odchodów.

Później zrobiło się bardziej kamieniście, ale błota też nie brakowało. Tych trudniejszych fragmentów nie fotografowałem, bo byłem skupiony na tym, aby się nie przewrócić i nie utytłać w tym błocie.

Tu jakiś przykładowy, ale zupełnie łagodny błotny fragment. Schodziłem tym błotem w dół, co było znacznie gorsze niż wchodzenie pod górę, bo mój pęd doskonale zgrywał się z brakiem tarcia i grawitacją. Dwa razy musiałem podeprzeć się ręką. Pierwszy raz, bo nie miałem jeszcze doświadczenia, a drugi, bo zlekceważyłem, jakiś potencjalnie łatwy odcinek i schodziłem za szybko.

Na skałach też trzeba było uważać.

A było ich coraz więcej.

Tutaj szlak jest po lewej. Tym razem w górę.

W tej części szlaku idzie się wzdłuż strumienia. Raz po jednej, a raz po drugiej jego stronie.

To pierwszy mostek. Ten był krótki i stały, następne będą już wiszące.

Do tych 12 km dorzuciłem jeszcze 2 km, aby pójść do miejsca, w którym można spotkać kolibry. 

Od szlaku do tego miejsca jest kilometr, ale trzeba wrócić tą samą drogą.

Aby móc podziwiać kolibry trzeba zapłacić 20 zł, ale za to można dostać kawę lub kakao. Wziąłem kakao. Pani spytała jeszcze, czy chcę z serem. Powiedziałem, że tak, ale nie wiedziałem za bardzo, co ona chce z tym serem zrobić. Na szczęście nie wrzuciła go do kubka tylko przyniosła osobno kawałek tego białego sera, który lubię.

Kolibrów była cała masa. Tu przydałaby się moja lustrzanka, która została w hotelu.

One są bardzo szybkie. Nie tylko szybko ruszają skrzydłami, ale też potrafią lecieć niczym pocisk, a przynajmniej rzucony kamień.

Ale było ich tam tyle, że wystarczyło poczekać.

Jeden z Włochów prawie przyłożył telefon do karmnika. Była tam spora grupka Włochów. Hałaśliwi niczym ta wycieczka szkolna w Bogocie i bardzo egoistyczni. Zdjęcia robili z bardzo bliska, a gdy już je zrobili to potrafili stać zaraz obok karmnika odwróceni do niego plecami i głośno terkotać. A co tam, że może ktoś inny też chce zrobić zdjęcie, albo że kolibry mogą bać się podlecieć. 

Kolibra na gałęzi trudniej było sfotografować niż przy karmniku.

Narobiłem trochę tych zdjęć, ale zrobienie większości z nich przypominało polowanie, bo czasami taki koliber przylatywał tylko na sekundę. 




Aż ciężko było stamtąd odejść, ale w końcu trzeba było powiedzieć dość i ruszyć na szlak.

Chwilami szlak był całkiem przyjemny. Buty już miałem całe brudne, więc nie musiałem aż tak uważać.

Tutaj spadały płatki kwiatów.

Tu szło się tuż obok wody, ale stojącej.

Ten znak mówi, że wejście na ten teren wymaga zgody jakiegoś CRQ, której brak spowoduje sankcje. Hmm... właśnie przyszedłem z terenu, który tej zgody wymaga i nawet nie wiem, czy ją miałem, czy nie. 

W którymś momencie było trochę lian. Coś dla Tarzana.

Wiszący most.

Błoto i mokre kamienie. Standard na tej trasie.

Tutaj trzeba było przejść po kamieniach tuż obok strumienia.

Widać już kolejny wisząc most.

Całkiem mocno się trzęsie, gdy po nim przechodziłem. Zbyt solidnie te mosty nie wyglądały.

W tym miejscu umieszczę dwa filmiki. Na pierwszym moje ubłocone buty i szum strumienia oraz ogólny klimat trasy wiodącej przez las deszczowy, a na drugim przejście przez wiszący most. Nie mój, bo nie chciałbym stracić telefonu w tak głupi sposób, ale udało mi się sfilmować jakąś dziewczynę. Zwróćcie uwagę na stan tego mostka.

Eksperyment z długim naświetlaniem w telefonie. Nawet udało się rozmazać tę płynącą wodę.

O! Czyżbym wychodził już z lasu?

Safety first, chciałoby się powiedzieć. Trzeba uważać, aby nie złapać się tego drutu kolczastego. Chociaż groźniejsze były kaktusy na Galapagos, gdy chodziliśmy po tych tunelach lawowych. Tam też można było się łatwo poślizgnąć, a gdyby ktoś odruchowo złapał się takiego kaktusa, to cierpiał by dużo bardziej.

Zaczęły się tereny pasterskie.

Idzie się już dużo łatwiej.

I wreszcie widać otwartą przestrzeń, a nie tylko las.

Czasami zdarza się jeszcze odcinek błotnisty. Zwłaszcza, jak tutejszy kowboj przepędzi krowy w poprzek szlaku.

Znowu można popodziwiać palmy i zapłacić kolejne 8 zł za przejście przez kolejną własność prywatną. Wdałem się w drobną polemikę przy okazji tej opłaty i wtedy dowiedziałem się, że ta pierwsza opłata była opłatą za przejście przez teren prywatny, a nie opłatą parkową. Kolejna opłata wynika z innego właściciela tego terenu. Farmer na górze albo nie ma kogo postawić na bramce, aby zbierał opłaty, albo władze nie dały mu zgody na ich pobieranie. Stąd tak się grodzi i utrudnia przejście.

Gdy szedłem tym szlakiem to pomyślałem, że trzeba by go zrobić w odwrotną stronę. Wtedy byłoby dużo łatwiej, bo błocie szło by się do góry, a zejście byłoby łatwą i mało wymagającą trasą. Spora część ludzi właśnie tak szła. Teraz poczytałem trochę w internecie i wszyscy radzą właśnie taki kierunek. Podają też te wszystkie opłaty. Ktoś miał nawet tabelkę:
  • Długość: 6.8 mili (11 km)
  • Przewyższenie: 2572 stopy (784 m)
  • Stopień trudności: Wysoki

Czyli dolina Chochołowska jak nic :-)

Wracałem tym zielonym Willysem.

Na tył się nie załapałem. Cóż, trzeba już takie miejsca oddać młodszym. Ta dziewczyna po środku, najmłodsza z całej grupy, trzymała się rur przez bluzę, co było lekko ryzykowne, ale na szczęście nie spadła. Zresztą ta jazda nie jest zbyt emocjonująca. Trochę serpentyn, ale cały czas po asfalcie. Spokojnie można by tam dojechać nawet autobusem, osobówek trochę po drodze nas wyprzedzało. Może kiedyś droga była gorsza i wtedy korzystali z tych Jeepów i tak już zostało w ramach tradycji.

Tym razem poszedłem na obiad przy Calle Real, czyli tutejszym odpowiedniku Krupówek, aby pozostać przy tym porównaniu do Zakopanego. Salento jest sporo mniejsze, więc i Calle Real jest proporcjonalnie mniejsze, ale funkcja jest ta sama.

Jeśli ktoś chce się przejść tą uliczką w moim towarzystwie to filmik poniżej:

Znowu zdecydowałem się na pstrąga, ale zamiast piwa wziąłem sok z marakui. Ryba była trochę mniejsza, ale za to był ryż i bardzo dobra sałatka. Za całość zapłaciłem 33 zł. Tym razem bez napiwku, bo płaciłem przy kasie.

Po deszczu niebo zrobiło się niebieskie. Takiego tu jeszcze nie widziałem.

W kościele dzwony obsługuje się ręcznie. U nas chyba wszędzie już to zautomatyzowano.

Poszedłem na mszę na 18:00, ale ksiądz mówił bardzo niewyraźnie i zupełnie nie brzmiał jak papież Franciszek. Ciężko mi było cokolwiek zrozumieć. Dopiero z czasem zacząłem wyłapywać poszczególne słowa, więc to chyba kwestia wprawy. W trakcie mszy jakieś dziecko wyło, jakby je ktoś obdzierał ze skóry, ale rodzice najwyraźniej niewiele sobie z tego robili. Ludzie co chwila się oglądali, a dziecko, jak płakało, tak płakało. Chwilami wręcz zagłuszało księdza. 
Z różnic pomiędzy naszymi mszami a tymi dwiema, na których byłem na Galapagos i teraz w Salento, to ludzie często nie wiedzą kiedy wstać, kiedy usiąść, a kiedy uklęknąć. Część ludzi robi to prawidłowo i np. klęczy, a inni w tym czasie stoją, albo siedzą. Za to przekazywanie znaku pokoju jest lepsze niż u nas. Ludzie masowo podają sobie ręce. Czasami przechodzą do innych rzędów, aby to zrobić, a dzisiaj jedna pani nawet przytulała część osób. 

Po mszy poszedłem spróbować smażonego sera. Jak się okazało na słodko. Standardowo czymś go smarują i pani jeszcze pyta, czy polać miodem. Koszt 5 zł. Widziałem już wcześniej, że sporo ludzi go kupuje i też miałem ochotę go spróbować. Tylko przed obiadem nie chciałem się zapychać, a po obiedzie już nie miałem miejsca. Zwłaszcza, że myślałem, że to będzie tak sycące jak nasz camembert. Okazało się jednak, że ten ser jest inny, delikatniejszy, lżejszy i bardzo dobrze komponuje się z miodem. Pychotka.






Komentarze

  1. Super trekking, a kolibry przepiękne, pozdrawiamy🙂

    OdpowiedzUsuń
  2. Nadrabiam zaległości w.śledzeniu wpisów i warto było! Co za miejsce! No i nawet Twój głos można było usłyszeć:-) Rozumiem, że nie mówią tam za bardzo po angielsku? Trzymaj się!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasami trafi się ktoś, kto mówi po angielsku, ale rzadko. Często też znają jedynie kilka słów i gdy się o coś spytasz, czego nie mają przygotowane, to przechodzą na hiszpański.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!