Ostatni dzień w Medellín
Dzisiaj od 9:30 jestem bezdomny. Po śniadaniu zdałem pokój, zostawiłem swoje bagaże w przechowalni i ruszyłem na miasto. Samolot mam dopiero o 23:10, ale bramkę otwierają na dwie godziny wcześniej. Wczoraj od tego słońca czułem się lekko zmęczony i zastanawiałem się, czy nie zostać w hotelu do 11:00 i potem od razu ruszyć na lotnisko. Ale już rano w ogóle nie miałem takich myśli. Nie cierpię czekać na lotnisku, a jeszcze aż tyle godzin?! Nie! Wczoraj, mimo że niby chciałem jechać na lotnisko to opracowałem plan, co by tu jeszcze zobaczyć.
Nie chciałem za bardzo się spocić, więc miałem plan aby korzystać z transportu zbiorowego. Do najbliższej stacji metra mam 1,6 km, więc wcale trochę spacerku i tak jest.
Tym razem z linii B przesiadłem się na A, a w dalszą podróż ruszyłem linią K kolejki gondolowej.
Moim celem była Biblioteka Santo Domingo Savio albo inaczej Biblioteka Hiszpańska.
To bardzo futurystyczne bryły umieszczone pośrodku jednej z biedniejszych dzielnic zwącą się Santo Domingo i będącą częścią Comuna 1. Dawniej to bario również było uznawane za jedno z bardziej niebezpiecznych.
Na miejscu nie jest już tak kolorowo, jak w Comuna 13. Nie ma też tylu turystów. Właściwie to wcale ich nie spotkałem.
Widać, że tutaj toczy się normalne życie.
Tutaj nie trzeba zamykać figury Matki Boskiej na kłódkę. Nikt jej nie ukradnie.
A tak prezentuje się sama biblioteka.
Jej bryła wygląda trochę, jak obiekt z innego świata, który tu wylądował.
Kontrast z okolicą jest tak ogromny, jak budynki biblioteki.
Gdy się przyjrzeć bliżej, to budynek wygląda jak niedokończony. Przynajmniej w miejscach, w których są wejścia.
Zresztą i tak nie da się tam wejść, bo wejście zastawiono barierkami.
Po obejrzeniu tej niezwykłej budowli, ruszyłem do kolejki, ale już inną drogą.
Tu już znalazłem jakieś graffiti, więc może to miał być szlak prowadzący do biblioteki.
Graffiti jest, ale tylko pies, na szczęście bez kulawej nogi, tutaj zagląda.
Ostatni rzut oka na bibliotekę.
I w górę.
Starość i młodość.
Kolejkę i stację widać już na horyzoncie.
Z góry to wszystko wydaje się takie chaotyczne i ciasno zbudowane.
Jednak, gdy przyjrzeć się z bliska, to okazuje się, że jest miejsce na drogi, którymi mogą jeździć autobusy i małe ciężarówki.
Są też małe parki. Tutaj zaczepiał mnie jakiś podejrzany typek pytając "narcos?". Był już starszy, więc może chciał coś poopowiadać z tamtych czasów.
I można patrzeć na wszystkich z góry.
Gdy wracałem, w wagoniku ze mną siedzieli całkiem porządnie wyglądający ludzie, a w zasadzie same panie, w różnym wieku. Wszystkie w czystych i odprasowanych ubraniach i butach, wyglądających jakby dopiero co je kupiły. Przy nich to ja wyglądałem na zaniedbanego. W metrze, którego ostatnia stacja zahacza o to bario, było tak samo. Nie brakuje czystych białych koszul i markowych butów. Kompletnie nie widać biedy. Chyba ta dzielnica wcale nie jest taka uboga. Ludzie są dobrze skomunikowani i mogą pracować w mieście. Dzieci chodzą do szkoły, bo sporo ich było widać w jednakowych strojach. Może tylko z zewnątrz wygląda to tak żle, a tak naprawdę żyje się tu lepiej niż bliżej centrum miasta.
Do drugiego z miejsc z mojego planu ruszyłem tymi samymi środkami lokomocji, ale w odwrotnej kolejności. Nie musiałem już przesiadać się na linię B, bo mój cel, którym był ogród botaniczny, znajdował się przy linii A.
Obok ogrodu botanicznego znajduje się Muzeum Nauki Parque Explora, ale te sobie odpuściłem.
Do ogrodu botanicznego wstęp jest darmowy, ale trzeba pokazać paszport.
Trafiłem na jakąś tajemniczą strukturę.
Ale była otoczona płotem z informacją, że jest zamknięte z powodu prywatnego wydarzenia, ale ciekawsze było obok.
Czyżby to były "języki teściowej"? Każda roślina była opisana, ale takiej nazwy tam nie było.
W ogrodzie jest też mały staw, w którym mają być żółwie, ale widziałem tylko kaczki.
Ogród pozwala odpocząć od zgiełku miasta. Gdzieniegdzie są ławeczki i krzesełka, na których można przysiąść.
Na pierwszym planie ciernie, z których zrobiono Koronę Cierniową.
Reszta zdjęć z ogrodu botanicznego już bez komentarza.
A to już wyjście.
Kolejnym punktem programu była Catedral Metropolitana de Medellín, czyli tutejsza miejska katedra. Budynek nie jest stary, bo budowę rozpoczęto w 1890 roku, a ukończono w 1931. Katedra jest zbudowana z cegieł i szczyci się mianem największego kościoła zbudowanego z cegły.
Wbrew wcześniejszym planom, aby się nie spocić, do katedry postanowiłem pójść na piechotę. W metrze był tłok i jazda wcale nie należała do przyjemności. Do przejścia miało być tylko 2,5 kilometra, ale przeszedłem chyba 4, bo pomyliłem kierunki i najpierw dosyć długo szedłem w przeciwną stronę. Rzucam tylko okiem na mapę przed startem, a potem już idę i nie kontroluję, czy dobrze. Dopiero jak drogi się rozchodzą i nie wiem, którą wybrać, to sprawdzam mapę. Dzięki temu mogę poznać inne miejsca, a nie tylko te główne i przygotowane dla ewentualnych, miejskich eksploratorów.
Ceny paliw, ale za galon, czyli 3,78 litra. Dla przypomnienia, 1000 pesos to 1 zł.
W samym parku nie ma takich widoków, ale wystarczy go opuścić, aby zobaczyć realia życia w Kolumbii.
Trzeba też uważać, gdzie stawia się stopy, bo można wpaść albo do dosyć płytkiej studzienki, albo do takiego, głębokiego na przynajmniej metr, kanału.
Cały czas idę w złym kierunku.
Tu jest zauważalnie biedniej.
Tutaj zacząłem mieć wątpliwości.
Ale wybrałem jedną z dróg i jeszcze kawałek przeszedłem zanim zerknąłem na mapę.
To już prawidłowy szlak. Szeroki i w miarę zadbany.
Po drodze jakieś szklane domy.
I pomnik zaangażowanych Kolumbijek.
W którymś momencie jednak znów odbiłem z głównej trasy.
I dzięki temu trafiłem na taką perełkę motoryzacyjną.
To już właściwa trasa. Pod estakadami metra jest cień, a to jest duża zaleta, gdy jest słonecznie, jak dzisiaj. Każdy tu szuka cienia.
Wzdłuż estakady jest sporo barów i innych biznesów.
Tutaj chyba jest popularne odpłatne wyprowadzanie psów, bo często widzę, gdy ktoś prowadzi dwa, trzy lub nawet cztery psy. Jeden chłopak miał je poprzypinane do specjalnej uprzęży, którą miał zapiętą w pasie.
A to już ta katedra.
Niestety była zamknięta, a myślę, że w środku robiłaby większe wrażenie, bo jest naprawdę spora.
W parku przed katedrą nie mogło zabraknąć Simona Bolivara.
Miałem jechać dalej metrem, ale ponownie zmieniłem zdanie i postanowiłem iść na piechotę aż do hotelu. Po drodze chciałem zahaczyć o stację Estadio i zasilić moją kartę, abym miał na niej kasę na autobus.
Wczoraj pisałem o naganiaczach, których jest tu pełno i dzisiaj od jednego wziąłem "wizytówkę". Nawet cena jest podana, w promocji 100 zł.
Moim kolejnym celem był plac Botero. Dzisiaj jest słonecznie, więc powinien wyglądać inaczej.
W tej okolicy jest trochę różnych budek, ale nie robią one tak przytłaczającego wrażenia, jak gdy znajdują się w jakiejś wąskiej uliczce.
Jest i plac Botero.
Ruch nieco większy, ale nie aż tak duży, jakby można było sądzić.
Trzeba ustawić się do zdjęcia. Tu zdaje się robi je ktoś za pieniądze. Może od razu zrobi odbitkę.
Ludzie łażą, a ja mam ich w nosie i po prostu sobie leżę.
Dobra, kiec oglądania rzeźb Fernando Botero. Czas ruszyć w drogę.
Znów jakaś typowa uliczka z okolic centrum.
Już nie pamiętam, czy tutaj, czy kawałek dalej, nagrałem filmik, abyście mogli poczuć ten klimat:
Chciałem iść wzdłuż metra, ale tutaj trzeba było obejść dość spore skrzyżowanie.
Doszedłem do estakady, ale ten obszar był okupowany przez serwisy samochodowe. Trzeba było iść drogą i uważać na samochody, bo chodnik był zajęty przez mechaników i rozkręcone auta.
W innym miejscu też trafiłem na taki zakątek motoryzacyjny. Tam byli też lakiernicy. Też kładli lakier stojąc na chodniku, a nawet częściowo na drodze. Musiałem uważać, aby mnie któryś nie pomalował.
Tu serwis dużych ciężarówek. Chodnik wolny, ale z niespodziankami.
W którymś momencie doszedłem do tej drogi. Nie było przejścia, a samochody jeździły za szybko, aby próbować przejść na szago. I dobrze, że nie próbowałem, bo później była jeszcze rzeka.
Nie widziałem żadnego przejścia w okolicy i skorzystałem z map Googla, które pokazały mi tę kładkę. To najdłuższa kładka jaką szedłem. Poza tymi szosami ze zdjęcia powyżej, po drodze była jeszcze rzeka, a za nią kolejne szosy, równie szerokie. Słońce dawało czadu, a tu cienia nie uświadczysz.
Po drodze zapomniałem, że mam iść na stację i kierowałem się do hotelu. Na szczęście w porę mi się przypomniało. Wracając ze stacji trafiłem do tego kościoła, a prosto z niego do sklepu, którego od jakiegoś czasu szukałem.
Na lotnisko pojechałem autobusem, a do przystanku dotarłem Uberem. Wszystko poszło sprawnie. Okazało się, że można było płacić gotówką, więc niepotrzebnie doładowywałem kartę. Ale doładowałem tylko 4.000 pesos, aby wystarczyło.
Po drodze było kilka tuneli. Dwa z nich wydawały się dłuższe niż ten w drodze do Medellin.
Teraz jestem na lotnisku i czekam na lot do Nowego Jorku. Mam tam być o 4:30, a hotel mam od 15:00. Do tego czasu będę się błąkał. Ale spokojnie, mam plan.
Biblioteka hiszpańska wygląda trochę jak kompostownik, zdjęcia z ogrodu botanicznego piękne, pozdrawiamy i czekamy na wpis z Nowego Jorku 🙂
OdpowiedzUsuń