Wśród turystycznych atrakcji Miami na pierwszym miejscu wymienia się dzielnicę kubańską zwaną Little Havana, położonej przy Calle Ocho, czyli 8. ulicy. Na drugim murale w Wynwood. Po dzisiejszym dniu wiem, że jedynymi prawdziwymi atrakcjami Miami są plaża w Miami Beach, South Pointe i w ogólności okolice sąsiadujące z oceanem. Tam jest naprawdę ładnie. Wieżowce Downtown też robią robotę. Zdjęć narobiłem dzisiaj tyle, że ciężko mi było zdecydować, które z nich wybrać.
Dzień zacząłem od spaceru właśnie w stronę Downtown, od którego Brickell jest rozdzielone rzeką Miami. Skoro jest rzeka, to muszą być mosty, więc poszedłem w kierunku jednego z nich. Robię sobie spokojnie zdjęcia, a tu rozlegają się sygnały jeden po drugim. Okazało się, że to na mnie, bo most był zwodzony, a ja stałem na części, która miała iść w górę.
Z rana było sporo chmur. Może to i dobrze, bo słońce tak nie przygrzewało i mogłem powoli się przyzwyczajać.
To ten most, którego otwarcie przyblokowałem.
Estakady i wieżowce to typowy widok w Downtown.
Palm też nie brakuje. Nieco bardziej na północ jest West Palm Beach z kwaterą główną Donalda Trampa, czyli Mar-O-Lago. Chciałem nawet tam podjechać, ale bez samochodu zajęłoby to cały dzień, więc sobie odpuściłem.
Zmierzam w kierunku Bayfront Park, którego główna część akurat w tym czasie była zajęta na jakąś zamkniętą imprezę. Może na wspólne oglądanie 59. finału rozgrywek futbolu amerykańskiego, czyli Super Bowl LIX, gdzie LIX to 59 po rzymsku.
Niezajęta część Bayfront Park.
To koło to już atrakcja Bayside, czyli położonej obok strefy handlowo-gastronomicznej.
Trochę przypomina mi to V&A Waterfront w Kapsztadzie.
Chociaż tam była to bardziej atrakcja dla lokalsów, tu raczej dla turystów.
W końcu stwierdziłem, że czas zawrócić i zwiedzić pierwszą z atrakcji.
Daleko nie zajechałem, bo spodobała mi się okolica, więc wysiadłem.
Prawda, że całkiem tam ładnie? Ten obszar nazywa się Museum Park i zawdzięcza swą nazwę Muzeum Nauki i Muzeum Sztuki.
Wsiadłem do Metromover i na kolejnej stacji znowu wysiadłem. Moją uwagę przykuł napis Miami Vice, na tym okrągłym budynku. Nie ma to chyba nic wspólnego ze starym serialem z Donem Johnsonem w roli policjanta z Miami, ale tak mi się skojarzyło. Wieża po prawej to Freedom Tower. Na jakiejś tablicy przeczytałem, że to część dziedzictwa Miami.
Amerykańskie wozy policyjne są przystosowane do taranowania. Tak to przynajmniej wygląda.
W ramach kącika motoryzacyjnego wypatrzyłem starego Hummera. Jedyne 6.5l pojemności.
Po dłuższym marszu w końcu dotarłem w okolice Małej Havany. Na ulicach Miami hiszpański słychać wszędzie, nie tytko tutaj. Wczoraj miałem nawet wrażenie, że słuchać głównie hiszpański, ale dzisiaj już było pół na pół.
Przy Calle Ocho na jednym skwerku jest trochę pomników poświęconych Kubie.
Są też murale.
Z których część dopiero powstaje,
Są też inne formy artystycznego wyrazu.
W okolicy kręci się sporo turystów. Część to grupy zorganizowane, którym przewodnik tłumaczy co takiego widzą.
Miłem plan dojść do jednej restauracji i tam zjeść coś kubańskiego, ale nagle zachciało mi się na dwójkę i stwierdziłem, że trzeba wracać do hotelu. Zwłaszcza, że miałem jeszcze jeden punkt w planie.
Chciałem wrócić takim autobusem, który tu nazywają trolley.
Trolleye, podobnie jak Metromover, są darmowe, ale nie udało mi się na taki załapać. Ostatecznie pojechałem Metrobusem, ale też za darmo. Moja płatność nie przeszła i pani powiedziała, że mam wsiadać, bo ma awarię czytnika kart. Metrobusy i Metrorail kosztują 2,25 dolara za przejazd. Jest też system podobny jak w Londynie, że dziennie nie przekroczy się kosztu biletu dziennego, czyli chyba 7,50 dolara.
W hotelu zrobiłem co trzeba i jeszcze wziąłem prysznic. Kolejnym punktem programu miała być polska msza w kościele w Miami Beach. Niestety nie sprawdziłem wcześnie ile czasu się tam jedzie. Okazało się, że komunikacją prawie dwie godziny, a ja naiwnie myślałem, że wystarczy godzina. Rozważałem nawet Ubera, ale koszt jazdy od hotelu do kościoła St. Joseph wynosił 24 dolary. Trochę dużo mi się to wydawało, co później miało się okazać ceną promocyjną. Wpadłem na pomysł, że podjadę trochę autobusem, a potem wezmę Ubera i najwyżej trochę się spóźnię. Na przystanku cena spadła poniżej 20 dolarów, więc uznałem, że mój plan ma sens. Niestety, gdy dojechałem do Miami Beach to cena zamiast spaść skoczyła do ponad 40 dolarów. Czyli na cenę większy wpływ ma lokalizacja niż odległość. Ostatecznie odpuściłem sobie kościół i poszedłem coś zjeść, a potem na plażę. Murale w Wynwood jeszcze wcześniej sobie odpuściłem, bo nawet na filmikach z internetu nie robiły na mnie wrażenia, a na żywo mogłoby być jeszcze gorzej.

Między krzakami można wypatrzeć takie kwiatki.
Albo takie.
To mój obiad za $14.16. Wcześniej zjadłem śniadanie w hotelu i wypiłem dwie spore butle izotoników (ok. $2.50 za sztukę).
Gdy dotarłem na plażę to zostały już tylko niedobitki, bo pora była dosyć późna.
Na plaży dziewczyny dumnie eksponowały pośladki. Taka tu chyba moda. Za to nie widziałem pań topless. Może Niemki jeszcze tu nie dotarły?
Pobrodziłem trochę w wodzie, ale nie za daleko, bo kawałek od brzegu jest już do pasa.
Atrakcją są tutaj budki ratowników, które mają różne kształty i kolory. A ten cały piasek jest wykradziony z Bahamów, chociaż może za niego zapłacili, ale na pewno nie dość dobrze.
Poszedłem jeszcze na Ocean Dr. Przy zachodzącym słońcu hotele są w cieniu, więc raczej trzeba by tu przyjść z rana.
W kilku okolicznych knajpkach ludzie już czekają na Super Bowl.
A same knajpki prześcigają się w promowaniu swojej imprezy.
W kąciku motoryzacyjnym wypatrzyłem ładną Corvettę.
I ciekawie odbijające się palmy w szybie jakiegoś pickupa Jeepa.
Art Deco powoli przechodzi na tryb nocny.
A niezainteresowani futbolem oddają się innym rozrywkom.
Na przykład dźwiganiem ciężarów.
Ja wybrałem rower i to był strzał w 10.
Miałem plan jechać wzdłuż Ocean Dr. na północ, ale za innym rowerzystą ruszyłem na południe. Tutaj plaża jest węższa i jedzie się bliżej wody.
Później jedzie się przy samej wodzie.
Chwilami jedzie się łatwo, ale miejscami jest tyle ludzi, że ciężko się przecisnąć. Widoki są super, więc nie ma co się spieszyć.
Po drodze wypatrzyłem jakąś parę ekwilibrystów.
I piękny zachód słońca przy South Pointe.
Po drodze była spora marina, z setkami jachtów, z których sporo było całkiem dużych. Na pewno robiłoby wrażenie, gdyby postawić taki przy nabrzeżu w Chorwacji, ale tutaj giną w tłumie.
Postanowiłem przedostać się rowerem do hotelu. Nie było to takie oczywiste, że mi się uda, bo po drodze są spore mosty i mógłby być zakaz jazdy rowerem.
Zacząłem po złej stronie, ale dzięki temu mogłem zrobić trochę zdjęć, których bym nie zrobił jadą po prawej stronie mostu.
A widoki były przednie.
Za to na moście ruch spory i szybki niczym na autostradzie.
Z Miami wypływają wycieczkowce na Karaiby i chyba kilkanaście ich tu dzisiaj widziałem. Robią wrażenie i widocznie muszą się opłacać, że aż tyle ich pływa po świecie.
W oddali Downtown.
W którymś momencie chodnik, po którym jechałem, się skończył i trzeb było przejść przez tę autostradę. Było przejście na przycisk i po drugiej stronie jakaś droga dochodząca, więc jakoś się dało, chociaż po tej drugiej nie doczekałem się zielonego światła (które dla pieszych jest tutaj białe) i musiałem iść na ryzyku.
Teraz smartfony potrafią robić efekt rozmytych świateł, a w nocy lepiej sobie radzą niż lustrzanka.
Nawet światła przepływającej łodzi udało mi się rozmyć.
Powoli zbliżam się do mojego brzegu.
Ale do hotelu nie udało mi się dotrzeć, bo przez przebudowę w okolicy tych łuków drogi były zwężone i nie było ani chodnika, ani ścieżki rowerowej, a ja nie odważyłem się jechać wśród samochodów po ciemku. Zwłaszcza, że były to te samochody z mostu, które co prawda trochę zwolniły, ale wciąż jeździły dosyć szybko. Rower na dwie godziny kosztował $11.72.
Więc oddałem rower i znowu wsiadłem do Metromover. Akurat trafiłem na ostatnią stację.
Zamówiłem jeszcze jakieś jedzenie w pobliskim Wendy's.
I zjadłem w swoim pokoju. Koszt tego co widać to $15.17. Nie widać tu skali, ale kubek lodów jest spory, a coli, a właściwie napoju o nazwie Dr. Pepper, jeszcze większy. W pokoju znowu przestawili klimatyzację na niższą temperaturę, więc jak to zjadłem to aż musiałem coś ubrać. Tak mi się zimno zrobiło. Pomyślałem, że to może też od słońca, więc wziąłem od razu gorący prysznic, aby się trochę rozgrzać. Pomogło.
W telewizji obejrzałem jeszcze fragmenty Superbowl.
Wygrały Orły z Filadelfii w zielonych strojach pokonując Szefów z Kansas City 40-22. Ku uciesze Bradleya Coopera, który im kibicuje. W przerwie rapował Kendrick Lamar. Publiczność wybuczała Taylor Swift, a owacyjnie przyjęła Donalda Trumpa.
Jutro o 10:30 lecę do Bogoty i potem dalej do Guayaquil w Ekwadorze.
Super relacja, widoki miasta piękne. Pozdrawiam i czekam na dalsze z Ameryki Południowej.
OdpowiedzUsuńDziękuję
UsuńAle pięknie! Przejażdżka rowerem musiała być ekstra.
OdpowiedzUsuńTak, ale w tym upale i ponad 90% wilgotności, łatwo nie było.
Usuń