Przywitanie z Afryką
Ten blog to bardziej mój prywatny dziennik, niż lektura adresowana do konkretnego czytelnika. Stąd też znajdą się w nim zwykłe sprawy, może nie zawsze interesujące. Taka proza podróżniczego życia. Mój transfer do Afryki obfitował w różne mniej lub bardziej niespodziewane zdarzenia i chciałem je wszystkie opisać. Tak dla siebie, aby uporządkować myśli i nabrać sił na kolejne dni. Bo trochę się działo. Już w pierwszych godzinach mojego pobytu w RPA złamałem kilka zasad, których chciałem przestrzegać, aby nie wpakować się w kłopoty. Ale po kolei...
Po wyczerpującej podróży w końcu jestem tu, gdzie sobie zaplanowałem, czyli w Republice Południowej Afryki. Dokładniej w Palaborwa, u bram Parku Krugera. Nazwa ta wiąże się z założycielem tego parku, Paulem Krugerem, który już pod koniec XIX w. utworzył przy granicy z Mozambikiem obszar chroniony. Park jest całkim spory, gdyż ma długość około 350 kilometrów, a szerokość około 60 kilometrów. Można w nim spotkać tak zwaną "Wielką Piątkę", czyli lwa, lamparta, słonia, bawoła oraz nosorożca. Jednak o samym parku będzie później, gdyż jeszcze go nawet nie zobaczyłem, a już trochę się działo.
Transfer miał być męczący, ale trochę nudny. Jedynym jego urozmaiceniem miało być kierowanie samochodem w ruchu lewostronnym, czego jeszcze nie praktykowałem. Okazało się jednak, że emocji było więcej. Już w Tczewie niewiele brakowało, abym nie zdążył na pociąg. I to wcale nie dlatego, że za późno przyjechałem. Byłem na peronie całe 15 minut przed godziną odjazdu, ale pomyślałem, że skoro mam tak dużo czasu, to może pójdę zobaczyć, co mają w barze. I tak też zrobiłem. Zdecydowałem się na hamburgera, bo myślałem, że to będzie najszybciej. Niestety moja dedukcja zawiodła. W międzyczasie dwie kolejne osoby dostały swoje porcje, w tym dla jednej zrobiono frytki, a ja wciąż czekałem. W końcu się doczekałem. I z hamburgerem w dłoni popędziłem na peron. Zdążyłem w samą porę, bo ledwo znalazłem się na peronie - od razu podjechał pociąg. Tylko okazało się, że moje miejsce jest zajęte. Pani, która je zajmowała spytała, czy nie mógłbym zająć jej miejsca, bo ona chciałaby jechać z siostrą. Zgodziłem się, bo i tak jadę sam, więc nie miało to dla mnie znaczenia. Zdziwiłem się, że cały pociąg był zapełniony.
W pociągu zdałem sobie sprawę, że nie wziąłem ładowarki samochodowej, która jest kluczowa dla działania nawigacji w telefonie. Zwłaszcza, że po tak długiej podróży mój telefon może być całkiem rozładowany. Planowo miałem dojechać o 15:35. a pociąg na lotnisko, miałem o 16:02, więc pomyślałem o Złotych Tarasach. Dojechałem mniej więcej o czasie i miałem trochę szczęścia bo najkrótszą drogą dotarłem pod wejście do galerii. Na zewnątrz zobaczyłem, że w środku jest Media Markt. Nie próbowałem go nawet szukać, tylko od razu poszedłem do planu. Okazało się, że jest na II piętrze. W Media Markt od razu spytałem, gdzie znajdę takie ładowarki, chociaż ci, którzy mnie znają, wiedzą, że raczej wolę sam znaleźć, niż pytać. Dzięki temu udało mi się kupić ładowarkę i znów wejść na peron na kilkanaście sekund przed pociągiem. Bez biletu, bo na to nie starczyło czasu. Ale pamiętałem, że w aplikacji "Jak dojadę" widziałem możliwość kupienia biletu. Na szczęście wszystko zadziałało i widocznie dobry bilet kupiłem, bo konduktor nie miał uwag.
Na lotnisku byłem już ze sporym zapasem, bo całe 5 minut przed rozpoczęciem odprawy bagażowej. Tym razem cierpliwie poczekałem i gdy już oddałem bagaż główny, to cofnąłem się do Maca, którego widziałem idąc z pociągu. Z pełnym brzuchem poszedłem na kontrolę bezpieczeństwa i do mojej bramki. Lot do Londynu przebiegł normalnie. Jedynie zdziwiłem się, że stewardesy w British Airways, niczym w Ryanair, sprzedają jedzenie i napoje. I mieszkańcy Wysp całkiem chętnie kupują. Jeden facet z mojego rzędu to nawet dwa razy był po kolejne buteleczki wina. Suszyło go najwyraźniej. Większość ludzi w tym samolocie to biznesowy desant na Polskę. Takie przynajmniej sprawiali wrażenie. Nasi latają tanimi liniami. Na ten lot wybrałem miejsce przy oknie, bo krótki. Okazało się, że warto, bo Heathrow jest tak położone, że przelatuje się nad całym Londynem. Widać Greenwich, Canary Wharf, Tower Bridge i samą Tower, która jest zaraz obok. Widziałem jeszcze London Eye, więc pewnie i parlament z Big Benem było widać, ale już tego nie wypatrzyłem. Na swoją obronę powiem, że już było ciemno, więc rozpoznawałem po iluminacjach.
Na lotnisku już czekały na mnie dwie panie. Jak się okazało nie tylko na mnie, gdyż jeszcze jacyś Polacy skorzystali z tej promocji do Johannesburga. Nawet później siedzieli kilka rzędów przede mną, ale nie ujawniałem im się. To byli starsi Państwo, gdzieś około sześćdziesiątki. Trzy albo cztery osoby. Ja wyszedłem pierwszy, więc jedna z pań poczekała na resztę, a druga poszła mnie zaprowadzić. Okazało się, że aby dotrzeć do terminala 5 trzeba skorzystać z pociągu. Podobnie jak w Rzymie. Panie odprowadziła mnie tylko do kontroli bezpieczeństwa, a resztę trasy wytłumaczyła. Prawdę mówiąc sam też dałbym radę, bo wszystko było opisane. Ale miło, że British Airways pomyślało, że jeśli na przesiadkę jest tylko godzina, to trzeba pasażerom pomóc. W Alitalii tak dobrze nie było, chociaż warunki były podobne. Nikt nam nie pomógł przy locie do Tokio i jeszcze trzeba było prosić ludzi, aby wpuścili nas przed kolejką. Na Heathrow nie było tego problemu, bo byłem sam na tej kontroli. Zero innych pasażerów. Aż dziwnie.
W przypadku lotu do Johannesburga znów zostałem poproszony o możliwość zmiany miejsca. Tym razem chłopak chciał lecieć z dziewczyną, zamiast ze mną. Zgodziłem się, bo zarówno moje miejsce, jak i jej, było przy korytarzu. Przy tak długim locie to ważne, bo nie trzeba nikogo prosić, gdy chce się wyjść. Jak mój sąsiad, chyba ktoś z RPA z angielskimi korzeniami, który strasznie się kajał i przepraszał, że mi przeszkadza. A raptem wychodził tylko trzy razy. Lecieliśmy największym samolotem pasażerskim na świecie, dwupoziomowym Airbusem A380, ale w środku, dzięki przemyślanej aranżacji wnętrza, wcale nie czuć, że jest się w takim gigancie. Siedziałem w ostanie rzędzie, który miał numer 83, ale przed sobą widziałem tylko jakieś dziesięć rzędów. Okazało się przy okazji, że British Airways w swoim centrum rozrywki pokładowej udostępnia jeden polski film. Tym filmem jest głośna ostatnio "Zimna Wojna". Rzeczywiście film jest niezły, a Joanna Kulig wręcz rewelacyjna. Co ciekawe, film jest czarno-biały i, jakby tego było mało, nie wypełnia całego kadru, gdyż jest zrealizowany w proporcjach 4:3, czyli jak w starych telewizorach. Tym razem jedzenia nie trzeba było kupować. Razem z sąsiadem, tym od przepraszania, raczyliśmy się południowoafrykańskim winem. Tyle, że mój sąsiad dał się namówić na podwójne ilości. Ja nie chciałem, bo jeszcze trochę drogi było przede mną. Ciekawy był steward, który nas obsługiwał. Facet po sześćdziesiątce, z wyglądu trochę podobny do aktora Lee Marvina ("Parszywa dwunastka"). Wydawałoby się, że to zawód dla młodych, a tu masz! Jednak nie. Wracając do posiłków, to śniadanie było tak obfite, że aż mnie trochę zemdliło. Może dlatego, że zwykle nie jadam śniadań. Ale tym razem wyszło mi to na dobre, bo jak się okazało, to był mój jedyny ciepły posiłek tego dnia.
Po wylądowaniu i odebraniu bagażu od razu miałem pomocników. Chciałem szukać sklepu sieci Woolworths, który niby jest gdzieś na terminalu, ale wyleciała mi z głowy jego nazwa, więc stwierdziłem, że nie będę kombinował, tylko kupię kartę w miejscu dla turystów. Trochę przepłacając, ale za to z obsługą. Zwłaszcza, że nie zabrałem szpilki do otwarcia slotu na kartę, więc przydała mi się ta pomoc. Potem poszedłem do bankomatu i od tego momentu zaczęły się moje błędy. Na szczęście nie zgubne. Otóż dałem się zrobić na numer polegający na przewalutowaniu pieniędzy przez bankomat, zamiast wypłacić gotówkę bezpośrednio w randach, które wcześniej specjalnie kupiłem i miałem na karcie. Takie przewalutowanie jest zwykle niekorzystne. Zwłaszcza w porównaniu z Revolutem. Na szczęście kwota nie była duża. Bankomat Banku Bidvest, należącego do rodziny Gupta, o której jeszcze będzie, obciążył mnie też prowizją, ale ostrzegł mnie wcześniej, że to zrobi. Możliwe, że po tej prowizji było pytanie o przewalutowanie, które automatycznie potwierdziłem. Nie wiem. W każdym razie na wyciągu, o który już świadomie poprosiłem, dziękują mi za to, że zdecydowałem się skorzystać z tego przewalutowania. Jak odszedłem od bankomatu, to kolejny lokales postanowił wskazać mi drogę. Tym razem do wypożyczalni. Widziałem, że jest przejście podziemne, ale on wskazywał mi przejście górą. Przez drogę. Tylko przy wyjściu zatrzymali nas żołnierze. Ostatecznie nas puścili, ale poinformowali, że wypożyczalnie są zaraz po drugiej stronie ulicy, aby magik, który chciał mnie zaprowadzić, niczego nie kombinował. I nie kombinował. Górą rzeczywiście było szybciej.
Samochód wynająłem z firmy Hertz jeszcze w Polsce. Z pełnym ubezpieczeniem, bo akurat było w promocji. Chyba nie tylko ja zdecydowałem się na tę firmę, bo kolejka była bardzo długa. Ostatecznie swój samochód odebrałem około 13:00, a przyleciałem o 10:15. Miał to być WV Polo lub podobny. Jak się okazało, podobny to nieznany u nas Ford Figo. Oczywiście z kierownicą po złej stronie. Samochód jest jak nowy. Przebieg to zaledwie 21 tysięcy. Miałem w planach odwiedzić po drodze jedno fajne miejsce, ale gdy zobaczyłem, że. jest po 13 i że Google mówi, że do Palaborwa będę jechał 5 godzin i 10 minut, bo to prawie 500 km. Wszyscy ostrzegają, aby nie jeździć po zmroku, więc już miałem naprawdę mało czasu, aby zdążyć.
Od razu po ruszeniu miałem problemy z kierunkowskazami. Zresztą wciąż muszę o tym myśleć, bo jak tylko działam automatycznie, to włączam wycieraczki. Biegi też trochę mylą, ale już mniej. Pierwszy test miałem już przy wyjeździe z lotnika, bo węzeł jest tam dosyć skomplikowany. Nawet są światła, zamiast skrzyżowań bezkolizyjnych. Oczywiście na światłach przyszło mi jechać w prawo, czyli najgorzej jak się da. Mam zielone, więc przekraczam kilka pasów, cztery lub pięć, ale gdy skręcam w właściwą jezdnię, to okazuje się, że mam czerwone. Na dodatek na przejściu z każdej strony wchodzi gromadka ludzi. Zatrzymałbym się, gdyby ktoś przewidział jakieś miejsce dla takich jak ja. Ale nie przewidział, więc jadę na czerwonym. W końcu to Johannesburg. Tu podobno biali boją się zatrzymywać na czerwonym. Chociaż to nie jest prawda, to tak bym się tłumaczył w razie czego. Ale nikt mnie nie zatrzymał i jechałem sobie dalej. Radośnie włączając sobie wycieraczki od czasu do czasu. Dopóki jechałem autostradą było super. Stosunkowo mały ruch, a droga bardzo dobra. Niestety, jak tylko skręciłem w zwykłe drogi to zaczęła się mgła, od czasu do czasu z deszczem. Chwilami było widać na jakieś 30 metrów, chociaż zwykle około 100. W końcu dorwałem jakąś cysternę i już się jej trzymałem. Mgła to mały problem przy stanie nawierzchni, który zdecydowani się pogorszył - droga zaczęła przypominać szwajcarski ser. Na dodatek dziury były naprawdę spore i głębokie. Chwilami aż trzeba było nieźle się nagłówkować, aby jakimś slalomem je ominąć. Na dodatek nie gubiąc mojej cysterny, która jechała całkiem ładnym tempem. W końcu jednej dziury nie ominąłem i tylko usłyszałem ostre uderzenie. Ale wyglądało na to, że nic się nie stało. Tylko pozornie, bo okazało się, że jednak straciłem powietrze w lewym przednim kole.
Zatrzymałem się i zastanowiłem się, co robić. Dzwonienie do wypożyczalni wydawało mi się złym rozwiązaniem. Na dodatek niebezpiecznym. Wtedy na pewno nie dojadę do Palaborwa, a jeszcze mogę zostać obrabowany z całego dobytku, gdy tak będę czekał na pomoc. Podobny los spotkał innych Polaków, którzy uszkodzili samochód. Dlatego stwierdziłem, że zmienię koło. Na dodatek padał deszcz. Na szczęście ciepły i mało intensywny. Gdy tylko wyjąłem zapas i podnośnik, zatrzymał się kierowca białego busika, zwanego tutaj taxi, ale pełniącego bardziej rolę transportu zbiorowego. Jeździ ich tu pełno, a kierowcy taxi słyną z nieprzestrzegania jakichkolwiek zasad ruchu drogowego. Okazało się, że kierowca się zatrzymał, bo stwierdził, że nie mogę w tym miejscu stać, bo rzeczywiście jest tu niebezpiecznie. Sam zmienił mi koło, a uwijał się przy tym tak szybko, jak to tylko możliwe. Cały czas mówiąc, że jak skończy to mam zaraz ruszać. Mówił, że napadów dokonują młodzi ludzie, którzy potrzebują kasy na zabawę i narkotyki. Jak skończył, to powiedział, że za 20 km jest miasto i mam tam szukać serwisu. Najlepiej blisko policji. Dałem mu za to 100 randów, czyli jakieś 27 zł. Chociaż wcale się nie prosił i może nawet by nie chciał kasy.
W miasteczku, gdy już tam dotarłem, namierzyłem policję, ale nie widziałem żadnego warsztatu. W końcu zajechałem na stację i tam obejrzeli mi oponę i stwierdzili, że rzeczywiście potrzebuję serwisu. Jeden z placowych narysował mi mapkę dojazdu do wulkanizacji, która miała się mieścić przy myjni. Wszystko fajnie, tylko droga, którą mi wskazał prowadziła do townshipu, czyli odpowiednika slumsów. Na dodatek nie widziałem tam żadnej myjni, obok której miał stać niebieski kontener wulkanizacji. Bałem się tam zawracać, bo wkoło było pełno szwendających się mieszkańców, więc jechałem prosto licząc na to, że gdzieś wyjadę. Niestety, skończył się asfalt i w końcu musiałem zawrócić, pomimo tych wszystkich teoretycznie niebezpiecznych ludzi.
Gdy wracałem wypatrzyłem stertę mocno zużytych opon i pomyślałem, że to pewnie ta wulkanizacja. Nie myśląc wiele, skręciłem tam. Chociaż była po prawej i na dodatek oddzielona jakimś betonowym ściekiem. Jechałem przez niego wolno, ale trochę się otarłem. Na szczęście bez zniszczeń. Później okazało się, że w innym miejscu, przy "myjni" mają ten ściek trochę przysypany i tam można przejechać bez kłopotu, ale gdy tam wjeżdżałem to w tym miejscu stał inny samochód i zasłaniał mi ten "wjazd". Ani wulkanizacja, ani myjnia nie miały żadnego szyldu. Myjnia to blacha falista na 4 palach i chłopaki chętne do mycia i sprzątania. Jeden zaraz zaproponował mi, że może umyć opony na 20 randów, czyli jakieś 5,40 zł. Zgodziłem się, bo lepiej być klientem niż ofiarą. Chłopak zaraz zabrał się do roboty i pucował je jakimiś środkami bardzo dokładnie i długo. W międzyczasie starszy facet zabrał się za moje koło zobaczył co jest uszkodzone i stwierdził, że da radę to naprawić. Dla mnie nie było to takie oczywiste, bo dziura była spora. Tuź przy feldze. Zapytałem o cenę, aby potem nie było niedomówień. Chciał 60 randów, czyli tyle co nic. Gdy on walczył z oponą, ja rozmawiałem z innym dziadkiem, który siedział tam, popijał piwko i grał w kości z małolatami pracującymi na myjni. Na kasę, ale drobną. Kości były dwie. Bardzo małe, w kolorze kości słoniowej. Albo i nie tylko w kolorze. W końcu to miejsce, w którym słoni nie brakuje. Kości wyglądały na stare i już mocno zużyte. W którymś momencie dziadek chciał mi nawet tłumaczyć zasady, ale nie wykazałem zainteresowania, więc wrócił do polityki, o której cały czas ze mną rozprawiał. Już na początku przyniósł dla mnie plastikowe krzesło i konwersowaliśmy siedząc.
To było nawet ciekawe. Okazało się, że dziadek jest właścicielem tego interesu i uważa się za bogatego. O poprzednim, wieloletnim prezydencie Jacobie Zumie wypowiadał się niepochlebnie. Mówił, że był za bardzo skorumpowany i w rzeczywistości sterowany przez rodzinę Guptów, potomków mniejszości indyjskiej ściągniętej kiedyś przez Brytyjczyków do pracy przy trzcinie cukrowej. Guptopwie są właścicielami koncerny Bidvest, kóry działa w RPA w wielu branżach, w tym między innymi bankowej, ale i wypożyczają samochody. O aktualnym prezydencie, Cyrylu Ramphosie wypowiadał się bardzo dobrze. Mówił, że jest bardzo inteligentny, dobrze wykształcony, a przy tym bardzo bogaty (dziadek określił mi go jako milionera), co chyba już nie jest takie dobre, ale może to tylko moje wrażenie. Przydało mi się wcześniejsze przygotowanie, bo mogłem zadawać pytania i wiedziałem o kim mówi. Chociaż nie wszystko rozumiałem. Bardziej przez barierę językową, ale i hałas od sprzętu, bo w tym czasie cały czas coś się działo. Podjeżdżały rózne samochody. Między innymi młodszy brat dziadka w jakimś pickupie, ale też jakieś stare BMW serii 5 na srebrnych aluferlach i niskoprofilowych oponach. Podjechało też nowe, białe BMW, na myjnię. Dla dziadka największym problemem były ceny benzyny. Pewnie przez to, że jak są za wysokie to nie ma tylu klientów. W końcu moje koło było gotowe. Musiałem jeszcze powiedzieć, że ma być założone, bo już chcieli go pakować tak skąd je wyjąłem, czyli do bagażnika. Chłopak od czyszczenia opon zaraz je też wyczyścił, już bez kasy. Wulkanizatorowi dorzuciłem 10 randów ekstra i mogłem ruszyć w dalszą drogę.
Całkiem ciekawą zresztą. Bo przez góry, z serpentynami i nawet jednym tunelem. Oczywiście już po ciemku. Na szczęście ludzi za dużo nie chodziło. Na moim pasie miałem tylko jedno stado krów i jedną samotną krowę. Jakiś szary ptak, na długich nogach, nieco większy od kury, przebiegł mi też tuż przed maską i musiałem hamować, aby nie zamienić go w miazgę. Poza tym było spokojnie. Ruch bardzo niewielki, a dziur dużo mniej. Około 20:30 dotarłem do zarezerwowanego przez booking.com miejsca. Tu już wszystko poszło sprawnie. Zadzwoniłem do domofonu i od razu otworzyła się brama. Biały właściciel przywitał mnie na bosaka i bez jakichkolwiek formalności zaprowadził mnie wprost do klimatyzowanego pokoju, w którym poza łazienką mam też lodówkę i zestaw do kawy i herbaty, a nawet płaski telewizor. W lodówce są dwie wody oraz mleko w dzbaneczku przykrytym folią. Nie pamiętam ile płaciłem za ten pokój, ale bardzo niewiele - chyba mniej niż 100 zł za dobę. Oczywiście nie są to luksusy, ale jest wszystko co potrzebne.
Więcej zdjęć w kolejnych dniach. Przy okazji przygód z kołem nie chciałem wyciągać telefonu, więc żadnych zdjęć nie mam. Trochę żałuję, bo myślę, że na wulkanizacji nie byłoby problemu, aby zrobić zdjęcie. Chociaż wtedy myślałem, że lepiej nie kusić losu.
Od czasu złapania gumy cały bagaż miałem na tylnym siedzeniu, bo nie miałem czasu, aby to wszystko posprzątać. Kolejna zasada złamana, bo wszyscy mówią, aby niczego nie wozić na siedzeniach. Złożenie lewarka zintegrowanego z kluczem do kół, a następnie przykręcenie zapasu, to większa filozofia, więc też jeszcze na mnie czeka.
I w taki to oto sposób nudny dzień zmienił się w dzień pełen atrakcji i pokonywania psychologicznych barier. Na szczęście bez negatywnych skutków ubocznych. Jutro niedziela i chcę się wyspać, więc jeszcze nie wiem co dokładnie będę robił.
Po wyczerpującej podróży w końcu jestem tu, gdzie sobie zaplanowałem, czyli w Republice Południowej Afryki. Dokładniej w Palaborwa, u bram Parku Krugera. Nazwa ta wiąże się z założycielem tego parku, Paulem Krugerem, który już pod koniec XIX w. utworzył przy granicy z Mozambikiem obszar chroniony. Park jest całkim spory, gdyż ma długość około 350 kilometrów, a szerokość około 60 kilometrów. Można w nim spotkać tak zwaną "Wielką Piątkę", czyli lwa, lamparta, słonia, bawoła oraz nosorożca. Jednak o samym parku będzie później, gdyż jeszcze go nawet nie zobaczyłem, a już trochę się działo.
![]() |
Flaga Republiki Południowej Afryki. |
Transfer miał być męczący, ale trochę nudny. Jedynym jego urozmaiceniem miało być kierowanie samochodem w ruchu lewostronnym, czego jeszcze nie praktykowałem. Okazało się jednak, że emocji było więcej. Już w Tczewie niewiele brakowało, abym nie zdążył na pociąg. I to wcale nie dlatego, że za późno przyjechałem. Byłem na peronie całe 15 minut przed godziną odjazdu, ale pomyślałem, że skoro mam tak dużo czasu, to może pójdę zobaczyć, co mają w barze. I tak też zrobiłem. Zdecydowałem się na hamburgera, bo myślałem, że to będzie najszybciej. Niestety moja dedukcja zawiodła. W międzyczasie dwie kolejne osoby dostały swoje porcje, w tym dla jednej zrobiono frytki, a ja wciąż czekałem. W końcu się doczekałem. I z hamburgerem w dłoni popędziłem na peron. Zdążyłem w samą porę, bo ledwo znalazłem się na peronie - od razu podjechał pociąg. Tylko okazało się, że moje miejsce jest zajęte. Pani, która je zajmowała spytała, czy nie mógłbym zająć jej miejsca, bo ona chciałaby jechać z siostrą. Zgodziłem się, bo i tak jadę sam, więc nie miało to dla mnie znaczenia. Zdziwiłem się, że cały pociąg był zapełniony.
![]() |
Przejście z hali Dworca Centralnego na Złote Tarasy (przepraszam za słabą jakość zdjęć w tej części, ale robiłem je tylko telefonem i w pośpiechu) |
![]() |
Samolot Airbus A320, który zabrał mnie do Londynu (i ja w odbiciu w szybie). |
Na lotnisku już czekały na mnie dwie panie. Jak się okazało nie tylko na mnie, gdyż jeszcze jacyś Polacy skorzystali z tej promocji do Johannesburga. Nawet później siedzieli kilka rzędów przede mną, ale nie ujawniałem im się. To byli starsi Państwo, gdzieś około sześćdziesiątki. Trzy albo cztery osoby. Ja wyszedłem pierwszy, więc jedna z pań poczekała na resztę, a druga poszła mnie zaprowadzić. Okazało się, że aby dotrzeć do terminala 5 trzeba skorzystać z pociągu. Podobnie jak w Rzymie. Panie odprowadziła mnie tylko do kontroli bezpieczeństwa, a resztę trasy wytłumaczyła. Prawdę mówiąc sam też dałbym radę, bo wszystko było opisane. Ale miło, że British Airways pomyślało, że jeśli na przesiadkę jest tylko godzina, to trzeba pasażerom pomóc. W Alitalii tak dobrze nie było, chociaż warunki były podobne. Nikt nam nie pomógł przy locie do Tokio i jeszcze trzeba było prosić ludzi, aby wpuścili nas przed kolejką. Na Heathrow nie było tego problemu, bo byłem sam na tej kontroli. Zero innych pasażerów. Aż dziwnie.
W przypadku lotu do Johannesburga znów zostałem poproszony o możliwość zmiany miejsca. Tym razem chłopak chciał lecieć z dziewczyną, zamiast ze mną. Zgodziłem się, bo zarówno moje miejsce, jak i jej, było przy korytarzu. Przy tak długim locie to ważne, bo nie trzeba nikogo prosić, gdy chce się wyjść. Jak mój sąsiad, chyba ktoś z RPA z angielskimi korzeniami, który strasznie się kajał i przepraszał, że mi przeszkadza. A raptem wychodził tylko trzy razy. Lecieliśmy największym samolotem pasażerskim na świecie, dwupoziomowym Airbusem A380, ale w środku, dzięki przemyślanej aranżacji wnętrza, wcale nie czuć, że jest się w takim gigancie. Siedziałem w ostanie rzędzie, który miał numer 83, ale przed sobą widziałem tylko jakieś dziesięć rzędów. Okazało się przy okazji, że British Airways w swoim centrum rozrywki pokładowej udostępnia jeden polski film. Tym filmem jest głośna ostatnio "Zimna Wojna". Rzeczywiście film jest niezły, a Joanna Kulig wręcz rewelacyjna. Co ciekawe, film jest czarno-biały i, jakby tego było mało, nie wypełnia całego kadru, gdyż jest zrealizowany w proporcjach 4:3, czyli jak w starych telewizorach. Tym razem jedzenia nie trzeba było kupować. Razem z sąsiadem, tym od przepraszania, raczyliśmy się południowoafrykańskim winem. Tyle, że mój sąsiad dał się namówić na podwójne ilości. Ja nie chciałem, bo jeszcze trochę drogi było przede mną. Ciekawy był steward, który nas obsługiwał. Facet po sześćdziesiątce, z wyglądu trochę podobny do aktora Lee Marvina ("Parszywa dwunastka"). Wydawałoby się, że to zawód dla młodych, a tu masz! Jednak nie. Wracając do posiłków, to śniadanie było tak obfite, że aż mnie trochę zemdliło. Może dlatego, że zwykle nie jadam śniadań. Ale tym razem wyszło mi to na dobre, bo jak się okazało, to był mój jedyny ciepły posiłek tego dnia.
Airbus A380, którym dotarłem do Johannesburga (tylko trochę słabo go widać)
Po wylądowaniu i odebraniu bagażu od razu miałem pomocników. Chciałem szukać sklepu sieci Woolworths, który niby jest gdzieś na terminalu, ale wyleciała mi z głowy jego nazwa, więc stwierdziłem, że nie będę kombinował, tylko kupię kartę w miejscu dla turystów. Trochę przepłacając, ale za to z obsługą. Zwłaszcza, że nie zabrałem szpilki do otwarcia slotu na kartę, więc przydała mi się ta pomoc. Potem poszedłem do bankomatu i od tego momentu zaczęły się moje błędy. Na szczęście nie zgubne. Otóż dałem się zrobić na numer polegający na przewalutowaniu pieniędzy przez bankomat, zamiast wypłacić gotówkę bezpośrednio w randach, które wcześniej specjalnie kupiłem i miałem na karcie. Takie przewalutowanie jest zwykle niekorzystne. Zwłaszcza w porównaniu z Revolutem. Na szczęście kwota nie była duża. Bankomat Banku Bidvest, należącego do rodziny Gupta, o której jeszcze będzie, obciążył mnie też prowizją, ale ostrzegł mnie wcześniej, że to zrobi. Możliwe, że po tej prowizji było pytanie o przewalutowanie, które automatycznie potwierdziłem. Nie wiem. W każdym razie na wyciągu, o który już świadomie poprosiłem, dziękują mi za to, że zdecydowałem się skorzystać z tego przewalutowania. Jak odszedłem od bankomatu, to kolejny lokales postanowił wskazać mi drogę. Tym razem do wypożyczalni. Widziałem, że jest przejście podziemne, ale on wskazywał mi przejście górą. Przez drogę. Tylko przy wyjściu zatrzymali nas żołnierze. Ostatecznie nas puścili, ale poinformowali, że wypożyczalnie są zaraz po drugiej stronie ulicy, aby magik, który chciał mnie zaprowadzić, niczego nie kombinował. I nie kombinował. Górą rzeczywiście było szybciej.
Mój Ford Figo
Samochód wynająłem z firmy Hertz jeszcze w Polsce. Z pełnym ubezpieczeniem, bo akurat było w promocji. Chyba nie tylko ja zdecydowałem się na tę firmę, bo kolejka była bardzo długa. Ostatecznie swój samochód odebrałem około 13:00, a przyleciałem o 10:15. Miał to być WV Polo lub podobny. Jak się okazało, podobny to nieznany u nas Ford Figo. Oczywiście z kierownicą po złej stronie. Samochód jest jak nowy. Przebieg to zaledwie 21 tysięcy. Miałem w planach odwiedzić po drodze jedno fajne miejsce, ale gdy zobaczyłem, że. jest po 13 i że Google mówi, że do Palaborwa będę jechał 5 godzin i 10 minut, bo to prawie 500 km. Wszyscy ostrzegają, aby nie jeździć po zmroku, więc już miałem naprawdę mało czasu, aby zdążyć.
Od razu po ruszeniu miałem problemy z kierunkowskazami. Zresztą wciąż muszę o tym myśleć, bo jak tylko działam automatycznie, to włączam wycieraczki. Biegi też trochę mylą, ale już mniej. Pierwszy test miałem już przy wyjeździe z lotnika, bo węzeł jest tam dosyć skomplikowany. Nawet są światła, zamiast skrzyżowań bezkolizyjnych. Oczywiście na światłach przyszło mi jechać w prawo, czyli najgorzej jak się da. Mam zielone, więc przekraczam kilka pasów, cztery lub pięć, ale gdy skręcam w właściwą jezdnię, to okazuje się, że mam czerwone. Na dodatek na przejściu z każdej strony wchodzi gromadka ludzi. Zatrzymałbym się, gdyby ktoś przewidział jakieś miejsce dla takich jak ja. Ale nie przewidział, więc jadę na czerwonym. W końcu to Johannesburg. Tu podobno biali boją się zatrzymywać na czerwonym. Chociaż to nie jest prawda, to tak bym się tłumaczył w razie czego. Ale nikt mnie nie zatrzymał i jechałem sobie dalej. Radośnie włączając sobie wycieraczki od czasu do czasu. Dopóki jechałem autostradą było super. Stosunkowo mały ruch, a droga bardzo dobra. Niestety, jak tylko skręciłem w zwykłe drogi to zaczęła się mgła, od czasu do czasu z deszczem. Chwilami było widać na jakieś 30 metrów, chociaż zwykle około 100. W końcu dorwałem jakąś cysternę i już się jej trzymałem. Mgła to mały problem przy stanie nawierzchni, który zdecydowani się pogorszył - droga zaczęła przypominać szwajcarski ser. Na dodatek dziury były naprawdę spore i głębokie. Chwilami aż trzeba było nieźle się nagłówkować, aby jakimś slalomem je ominąć. Na dodatek nie gubiąc mojej cysterny, która jechała całkiem ładnym tempem. W końcu jednej dziury nie ominąłem i tylko usłyszałem ostre uderzenie. Ale wyglądało na to, że nic się nie stało. Tylko pozornie, bo okazało się, że jednak straciłem powietrze w lewym przednim kole.
Zatrzymałem się i zastanowiłem się, co robić. Dzwonienie do wypożyczalni wydawało mi się złym rozwiązaniem. Na dodatek niebezpiecznym. Wtedy na pewno nie dojadę do Palaborwa, a jeszcze mogę zostać obrabowany z całego dobytku, gdy tak będę czekał na pomoc. Podobny los spotkał innych Polaków, którzy uszkodzili samochód. Dlatego stwierdziłem, że zmienię koło. Na dodatek padał deszcz. Na szczęście ciepły i mało intensywny. Gdy tylko wyjąłem zapas i podnośnik, zatrzymał się kierowca białego busika, zwanego tutaj taxi, ale pełniącego bardziej rolę transportu zbiorowego. Jeździ ich tu pełno, a kierowcy taxi słyną z nieprzestrzegania jakichkolwiek zasad ruchu drogowego. Okazało się, że kierowca się zatrzymał, bo stwierdził, że nie mogę w tym miejscu stać, bo rzeczywiście jest tu niebezpiecznie. Sam zmienił mi koło, a uwijał się przy tym tak szybko, jak to tylko możliwe. Cały czas mówiąc, że jak skończy to mam zaraz ruszać. Mówił, że napadów dokonują młodzi ludzie, którzy potrzebują kasy na zabawę i narkotyki. Jak skończył, to powiedział, że za 20 km jest miasto i mam tam szukać serwisu. Najlepiej blisko policji. Dałem mu za to 100 randów, czyli jakieś 27 zł. Chociaż wcale się nie prosił i może nawet by nie chciał kasy.
W miasteczku, gdy już tam dotarłem, namierzyłem policję, ale nie widziałem żadnego warsztatu. W końcu zajechałem na stację i tam obejrzeli mi oponę i stwierdzili, że rzeczywiście potrzebuję serwisu. Jeden z placowych narysował mi mapkę dojazdu do wulkanizacji, która miała się mieścić przy myjni. Wszystko fajnie, tylko droga, którą mi wskazał prowadziła do townshipu, czyli odpowiednika slumsów. Na dodatek nie widziałem tam żadnej myjni, obok której miał stać niebieski kontener wulkanizacji. Bałem się tam zawracać, bo wkoło było pełno szwendających się mieszkańców, więc jechałem prosto licząc na to, że gdzieś wyjadę. Niestety, skończył się asfalt i w końcu musiałem zawrócić, pomimo tych wszystkich teoretycznie niebezpiecznych ludzi.
Gdy wracałem wypatrzyłem stertę mocno zużytych opon i pomyślałem, że to pewnie ta wulkanizacja. Nie myśląc wiele, skręciłem tam. Chociaż była po prawej i na dodatek oddzielona jakimś betonowym ściekiem. Jechałem przez niego wolno, ale trochę się otarłem. Na szczęście bez zniszczeń. Później okazało się, że w innym miejscu, przy "myjni" mają ten ściek trochę przysypany i tam można przejechać bez kłopotu, ale gdy tam wjeżdżałem to w tym miejscu stał inny samochód i zasłaniał mi ten "wjazd". Ani wulkanizacja, ani myjnia nie miały żadnego szyldu. Myjnia to blacha falista na 4 palach i chłopaki chętne do mycia i sprzątania. Jeden zaraz zaproponował mi, że może umyć opony na 20 randów, czyli jakieś 5,40 zł. Zgodziłem się, bo lepiej być klientem niż ofiarą. Chłopak zaraz zabrał się do roboty i pucował je jakimiś środkami bardzo dokładnie i długo. W międzyczasie starszy facet zabrał się za moje koło zobaczył co jest uszkodzone i stwierdził, że da radę to naprawić. Dla mnie nie było to takie oczywiste, bo dziura była spora. Tuź przy feldze. Zapytałem o cenę, aby potem nie było niedomówień. Chciał 60 randów, czyli tyle co nic. Gdy on walczył z oponą, ja rozmawiałem z innym dziadkiem, który siedział tam, popijał piwko i grał w kości z małolatami pracującymi na myjni. Na kasę, ale drobną. Kości były dwie. Bardzo małe, w kolorze kości słoniowej. Albo i nie tylko w kolorze. W końcu to miejsce, w którym słoni nie brakuje. Kości wyglądały na stare i już mocno zużyte. W którymś momencie dziadek chciał mi nawet tłumaczyć zasady, ale nie wykazałem zainteresowania, więc wrócił do polityki, o której cały czas ze mną rozprawiał. Już na początku przyniósł dla mnie plastikowe krzesło i konwersowaliśmy siedząc.
To było nawet ciekawe. Okazało się, że dziadek jest właścicielem tego interesu i uważa się za bogatego. O poprzednim, wieloletnim prezydencie Jacobie Zumie wypowiadał się niepochlebnie. Mówił, że był za bardzo skorumpowany i w rzeczywistości sterowany przez rodzinę Guptów, potomków mniejszości indyjskiej ściągniętej kiedyś przez Brytyjczyków do pracy przy trzcinie cukrowej. Guptopwie są właścicielami koncerny Bidvest, kóry działa w RPA w wielu branżach, w tym między innymi bankowej, ale i wypożyczają samochody. O aktualnym prezydencie, Cyrylu Ramphosie wypowiadał się bardzo dobrze. Mówił, że jest bardzo inteligentny, dobrze wykształcony, a przy tym bardzo bogaty (dziadek określił mi go jako milionera), co chyba już nie jest takie dobre, ale może to tylko moje wrażenie. Przydało mi się wcześniejsze przygotowanie, bo mogłem zadawać pytania i wiedziałem o kim mówi. Chociaż nie wszystko rozumiałem. Bardziej przez barierę językową, ale i hałas od sprzętu, bo w tym czasie cały czas coś się działo. Podjeżdżały rózne samochody. Między innymi młodszy brat dziadka w jakimś pickupie, ale też jakieś stare BMW serii 5 na srebrnych aluferlach i niskoprofilowych oponach. Podjechało też nowe, białe BMW, na myjnię. Dla dziadka największym problemem były ceny benzyny. Pewnie przez to, że jak są za wysokie to nie ma tylu klientów. W końcu moje koło było gotowe. Musiałem jeszcze powiedzieć, że ma być założone, bo już chcieli go pakować tak skąd je wyjąłem, czyli do bagażnika. Chłopak od czyszczenia opon zaraz je też wyczyścił, już bez kasy. Wulkanizatorowi dorzuciłem 10 randów ekstra i mogłem ruszyć w dalszą drogę.
Całkiem ciekawą zresztą. Bo przez góry, z serpentynami i nawet jednym tunelem. Oczywiście już po ciemku. Na szczęście ludzi za dużo nie chodziło. Na moim pasie miałem tylko jedno stado krów i jedną samotną krowę. Jakiś szary ptak, na długich nogach, nieco większy od kury, przebiegł mi też tuż przed maską i musiałem hamować, aby nie zamienić go w miazgę. Poza tym było spokojnie. Ruch bardzo niewielki, a dziur dużo mniej. Około 20:30 dotarłem do zarezerwowanego przez booking.com miejsca. Tu już wszystko poszło sprawnie. Zadzwoniłem do domofonu i od razu otworzyła się brama. Biały właściciel przywitał mnie na bosaka i bez jakichkolwiek formalności zaprowadził mnie wprost do klimatyzowanego pokoju, w którym poza łazienką mam też lodówkę i zestaw do kawy i herbaty, a nawet płaski telewizor. W lodówce są dwie wody oraz mleko w dzbaneczku przykrytym folią. Nie pamiętam ile płaciłem za ten pokój, ale bardzo niewiele - chyba mniej niż 100 zł za dobę. Oczywiście nie są to luksusy, ale jest wszystko co potrzebne.
Więcej zdjęć w kolejnych dniach. Przy okazji przygód z kołem nie chciałem wyciągać telefonu, więc żadnych zdjęć nie mam. Trochę żałuję, bo myślę, że na wulkanizacji nie byłoby problemu, aby zrobić zdjęcie. Chociaż wtedy myślałem, że lepiej nie kusić losu.
Od czasu złapania gumy cały bagaż miałem na tylnym siedzeniu, bo nie miałem czasu, aby to wszystko posprzątać. Kolejna zasada złamana, bo wszyscy mówią, aby niczego nie wozić na siedzeniach. Złożenie lewarka zintegrowanego z kluczem do kół, a następnie przykręcenie zapasu, to większa filozofia, więc też jeszcze na mnie czeka.
I w taki to oto sposób nudny dzień zmienił się w dzień pełen atrakcji i pokonywania psychologicznych barier. Na szczęście bez negatywnych skutków ubocznych. Jutro niedziela i chcę się wyspać, więc jeszcze nie wiem co dokładnie będę robił.
Pozdrawiamy i z całego serca życzymy pokonania wszelkich przeciwności. Jesteśmy myślami z Tobą! Asia z rodziną
OdpowiedzUsuńDziękuję i pozdrawiam Was z Czarnego Lądu!
Usuń