Wstałem nawet przed czasem. Jeszcze przed budzikiem, który nastawiłem sobie na 7:25. To dzięki temu, że w końcu poszedłem normalnie spać - trochę po 22:00. Śniadanie mieli serwować od 7:30. Nie widziałem tam żadnego ruchu, więc dałem im piętnaście minut. Wtedy coś tam zaczęło się dziać, ale nie do końca, bo nie było jeszcze niczego do jedzenia. W końcu wystartowali około 8:00, a ja tam dotarłem pięć minut póżniej. Już byli inni goście. Jedni mówili po niemiecku - grupa młodych osób w porządnie już umorusanych, wysokich butach trekingowych. Drudzy po francusku - starsze małżeństwo. Śniadanie zaczęło się od tego, że nie działał toster. Po dłuższej chwili gruba Murzynka przyniosła inny, który już działał, ale nie zauważyłem, że był tak ustawiony, że moje tosty odrobinę spalił. Nie wiem, czy poprzednicy sami go wyłączali, czy też mieli spalone. Poza tostami była klasyka, czyli jajka - tym razem sadzone, bekon, jakieś mielone przyprawione mięso - nieco przypominające to, które w domu jemy do spagetti. Były też płatki, kawa i herbata oraz jakieś owoce, których znów nie jadłem. Może jutro. Nie było tego za dużo, bo i osób niewiele, ale i tak dobrze, że w formie bufetu.
 |
Tak wyglądały rano okolice miejsca, w którym aktualnie nocuję. |
 |
Chmury wciąż są nisko i przykrywają góry. |
 |
Ale zaczyna prześwitywać słońce, więc jest nadziela. |
 |
Zatrzymałem się po drodze nad zalewem, który powstał w skutek budowy w roku 1979 tamy Driekloof, która stanowi elektrownię wodną. To przykład, że apertheid był zły, bo przez ten zalew nie ma krótszej drogi i musiałem jechać ponad 100 km. Oczywiście żartuję, to mój błąd, że wybrałem miejsce po złej stronie. |
W efekcie opóźnienia śniadania i wyboru fajnego, ale niezbyt dobrze położonego domku, bo ponad 100 km od celu, dotarłem na miejsce około 11:30. To tereny górskie, więc miejscami drogi są kręte i nie da się tak szybko jechać. Celem był hotel Witsiehoek Mountain Lodge. Fajnie byłoby się w nim zatrzymać, wtedy byłoby blisko. Niestety jest drogi, chociaż nie wiem dlaczego, bo ten mój okrągły domek bardziej mi się podoba. Do hotelu prowadziła stosunkowo wąska i kręta droga z kostki, ale za to widowiskowa. Gdzieś blisko początku tej drogi umieszczona była brama, na której pobierano opłatę za wjazd w wysokości 50 randów. Dziadek, który obsługiwał tę bramę dał mi instrukcję do przeczytania, na której poza wymienioną wyżej ceną była informacja, że Sentinel Car Park, czyli punktu początkowego szlaku, który miałem w planie pokonać, można dojechać jedynie samochodem 4x4 lub ewentualnie innym, o ile jest wysoko zawieszony. Widziałem, że dają radę tam wjechać mniejszymi samochodami, ale droga rzeczywiście jest wymagająca. Bardzo wąska, wyboista i prowadzi po zboczu, więc nie ma za dużo miejsca na błędy. Stąd, jeszcze będąc w Polsce, zdecydowałem, że skorzystam z transportu hotelowego. Na kartce wręczonej mi przez dziadka była informacja, że taka usługa kosztuje obecnie 135 randów za transport w obie strony.
W recepcji hotelu, gdy powiedziałem dokąd chcę iść, obsługujący mnie czarnoskóry, stosunkowo młody facet ze złotym zębem, zaczął kręcić nosem. Powiedział, że to za późno, bo przejście szlaku zajmuje 6 godzin, a poza tym pogoda nie jest dobra na wypad w to miejsce. Mówił, że szlak tonie we mgle i łatwo zabłądzić. Mówił też, że ze względu na złą pogodę nikt tam dzisiaj nie poszedł i byłbym tam całkiem sam. Mapę pogody miał wydrukowaną z tej strony, na której sam ją oglądałem, czyli z
tej. Według tej prognozy do południa miał być niewielki deszcz (2 mm), a po południu już większy (16 mm). Równie mocno padać miało też w nocy. Co gorsza, na popołudnie przewidywano burze, a to już bardzo poważna przeszkoda. Na szlaku, który zamierzałem przejść, zlokalizowane są dwie kilkunastometrowe, metalowe drabiny łańcuchowe, poprowadzone po niemalże pionowej ścianie. Te drabiny to po angielsku
chain ladders, stąd szlak bywa nazywany
Chain Ladders Trail, chcociaż bardziej poprawną nazwą jest
Sentinel Peak Trail. Szlak prowadzi na górę o prawie płaskim szczycie i pionowymi ścianami nazywaną Amfiteatrem, z której rozciągają się niesamowite widoki. Wypływa też stamtąd drugi najwyższy wodospad na świecie
Tugela Falls (948 m), który jednak ma dwa stopnie i, przede wszystkim, można obserwować go jedynie po deszczach. Oczywiście widoki z góry są niesamowite tylko pod warunkiem, że widoku nie przysłaniają chmury. Nie trzeba dodawać, że zarówno metalowe drabiny, jak i płaski wierzchołek powodują, że jest się mocno narażonym na uderzenie pioruna. Ostatecznie musiałem się zgodzić z logiczną argumentacją. W zamian polecił mi inny szlak i nawet skserował mapkę. Szlak stanowił pętlę przewidzianą na 4 godziny. Przede mną szły tam dwie dziewczyny, ale stosunkowo szybko je wyprzedziłem. Początek szlaku to droga w dół, więc szło się relatywnie łatwo, chociaż podłoże było zdradliwe, jeszcze wilgotna i śliska glina, albo kępy traw, na których łatwo było skręcić drogę. Widoki na początku były takie sobie, ale sam fakt, że w końcu mogłem pochodzić zamiast tylko jeździć był budujący.
 |
Początek pętli. Chmury wciąż nisko. |
 |
Tak to na początku wyglądało. |
 |
Nietypowy kwiatek. |
 |
Widoki na szlaku. |
 |
Na szlaku. |
 |
Na szlaku. |
 |
Inny kwiatek. Nieco umęczony. |
 |
Gliniasty odcinek. |
 |
W końcu trochę wysokości. Generalnie szlak był mało emocjonujący i nie powodował lęku wysokości. |
W miejscu, w którym szlak praktycznie zawracał, skręcając ostro w lewo i jeszcze w dół, pomyliłem drogę i poszedłem innym, jak się okazało, ślepym szlakiem. Dopiero jak upewniłem się, że szlak definitywnie mi się urwał zacząłem patrzeć na mapy, które miałem w telefonie, w tym
OsmAnd. Okazało się, że rzeczywiście zboczyłem na inny szlak i że rzeczywiście urywa się on dokładnie w tym miejscu, w którym to spostrzegłem. Dzięki mapom
OsmAnd wróciłem na właściwy szlak, ale nie bardzo miałem ochotę schodzić w dół. W końcu potem trzeba będzie wejść w górę. Stwierdziłem, że wrócę tą samą drogę i nie zrobię pętli. Dopiero w domu dostrzegłem, że to niekoniecznie była dobra decyzja. Po pierwsze, szlak zamykający pętlę był krótszy, a po drugie, lepiej poprowadzony, z dużo łagodniejszym wchodzeniem w górę. Stąd akurat taki wyznaczono kierunek tej pętli. Na miejscu nie chciało mi się tego wszystkiego sprawdzać, więc nadłożyłem drogi i dałem sobie mocniej w kość. Do tego stopnia, że aż stwierdziłem, że to dobrze, że na ten Sentinel nie poszedłem, bo jeszcze bym tam padł. I, że muszę wziąć się za siebie, bo od czasu, gdy przesiadłem się do samochodu, mocno się zaniedbałem. Nawet na rowerze przestałem jeździć.
 |
Chmury trochę się podniosły. |
 |
Strumień, który trzeba było przekroczyć. |
 |
Słońce chwilami się pokazywało, a chwilami chowało. W pewnym momencie nawet założyłem kapelusz i posmarowałem ręce kremem z filtrem SPF30. Jednak i tak się opaliłem. |
 |
Chwilami szlak prowadził przez chaszcze, ale mam wrażenie, że to już ten drugi, na który zbłądziłem. Właściwa pętla była dużo bardziej wydeptana. |
 |
Kwiat na drzewie. |
 |
I nieco bardziej rozwinięty. |
 |
Widoki z szlaku. |
 |
Widoki z szlaku. Z czasem słońce się schowało i przez moment nawet padał deszcz, ale krótko i słabo. Ubrałem pelerynę, ale, jak się okazało, niepotrzebnie. Potem już nie ubierałem kapelusza. |
 |
Widoki ze szlaku. |
 |
Widoki ze szlaku. |
 |
Kamień z epoki kamienia łupanego. Tak przynajmniej wygląda. |
 |
Powoli kończy się mój ślepy szlak. |
 |
Koniec szlaku. Tu zrobiłem sobie odpoczynek. |
 |
Wracam ze ślepego szlaku. |
 |
Ostatnie zdjęcie, aby je zrobić wyjąłem aparat, wcześniej już schowany do plecaka, bo nie chciałem już robić zdjęć wracając. I, niestety, to zdjęcie kosztowało mnie zgubiony dekiel od obiektywu. Zauważyłem to dopiero po jakimś czasie, a że szlak w tym miejscu prowadził przez wysokie trawy, to uznałem, że nie ma sensu się cofać i szukać. Trochę też liczyłem na to, że odczepił się w plecaku i tam go znajdę. Wcześniej często gubiłem dekle i zawsze się znajdywały, a tym razem się nie udało. |
 |
Witsiehoek Mountain Lodge. |
W drodze powrotnej zajechałem na stację Shell w miejscowości Phuthaditjhaba. W tamtą stronę też tam byłem i kupiłem wodę, której mi brakowało. Wtedy zajechałem akurat za dużą grupą motocyklistów prowadzoną przez radiowóz. Na szczęście zrezygnowali z zakupów i nie robili tłoku. Wyjeżdżając rano ze stacji pomyliłem drogę i nie zjechałem w porę, więc aby wjechać na moją drogę. Nic akurat nie jechało, więc skorzystałem z jakiegoś lewoskrętu i przez moment pojechałem pod prąd. W końcu to Afryka. Szkoda mi było czasu, aby zawracać. W powrotnej drodze zjadłem obiad w restauracji Wimpy, która była przy tej stacji. Wziąłem jakiegoś haburgera z frytkami i kolę. Chciałem hot-wingsy, ale nie było. Przy okazji w końcu zrozumiałem dlaczego, gdy kupuję przy ladzie, to chcą mi dawać na wynos. Aby zjeść na miejscu, trzeba usiąść i dać się obsłużyć, jak w jakiejś restauracji, a nie w fastfoodzie. Zamówienie złożyłem przy ladzie, ale dostałem do stolika. Trochę musiałem poczekać, ale za to porcja była bardzo duża. Ledwo ją dojadłem. Może ze zmęczenia nie miałem apetytu. W Wimpy, jak w całym Phuthaditjhaba, w ogóle nie widać było białych. Może poza tymi motocyklistami, ale im się nie przyglądałem i którzy zaraz odjechali dalej. Organizacja tej mieściny też była bardziej afrykańska. Przy głównej drodze leży kupa śmieci, która do tego się pali. Kawałek dalej kolejna, też się pali, a do tego jeszcze jakiś dzieciak na niej się bawi. Dzisiaj była niedziela, więc sporo osób było odświętnie ubranych. Zwłaszcza młode dziewczyny były odstawione i paradowały wzdłuż drogi. Zresztą paradowanie wzdłuż drogi to tam bardzo popularne zajęcie. Trochę się zdziwiłem, że w Wimpy było tyle ludzi, bo ceny tam wcale nie są niskie. Widać jest już tylu bogatych czarnoskórych, że stać ich na jedzenie w takich restauracjach. Za moje jedzenie zapłaciłem z napiwkiem prawie R110, czyli około 30 zł. W restauracji wzbudzałem chyba małą sensację. Zwłaszcza kucharki i kelnerki cały czas patrzyły w moją stronę i coś tam między sobą komentowały. Gdy już dotarłem do mojej rondaweli, to domyśliłem się dlaczego. Okazało się, że słońce trochę mnie spaliło i jestem czerwony. W tamtym miejscu nawet biały to rzadki widok, a już biały czerwonoskóry to coś bardzo nietypowego. Po jedzeniu, z racji niedzieli, pojechałem jeszcze do pobliskiego kościoła. Oczywiście był zamknięty na cztery spusty. Okolica wyglądała nieciekawie, ale wysiadłem z samochodu i nawet zrobiłem zdjęcia telefonem, mimo że tuż obok kręciła się grupka wyrostków. Ale mnie nie zaczepiali, tylko raczej udawali, że mnie nie widzą.
 |
Brama do kościoła była zamknięta, a przy niej walały się śmiecie. |
 |
Mur kościelny na prawo od bramy. |
 |
A po drugiej stronie stoi mój samochód, który już przejechał 3222 km, a jutro dojdzie kolejne 350 km. |
 |
Dziedziniec kościoła sfotografowany przez zamkniętą bramę. |
 |
Po powrocie okazało się, że już widać góry. |
 |
Podobne zdjęcie, tylko z rana, jest na początku. |
Jutro jadę do Johanesburga. Mam nocleg w pobliżu lotniska, bo pojutrze oddaje samochód i lecę do Kapsztadu. Może jutro uda się trochę po Jo'burgu pojeździć. Zobaczymy.
Cześć Wujku! To ja, Basia. 😄😄😄🌻🌸🌼🍇🍑🍍🍚Super blog.
OdpowiedzUsuńDziękuję Basiu 😀Pozdrowienia z Afryki 🦁🦓🐘🦏
UsuńMasz super bloga 😄
Usuń👍
UsuńŚledzimy codziennie bloga. Ciekawe przygody i piękne zdjęcia. Te dzisiejsze góry momentami przypominały nasze Bieszczady :) Seredcznie pozdrawiamy i życzymy dalszych fascynujących wrażeń :)
OdpowiedzUsuńJR&JWFIA :)
Miałem te same skojarzenia, że to trochę jak Bieszczady, ale już tego nie pisałem, bo w Bieszczadach jeszcze nie byłem i może źle mi się zdaje. Ale skoro i Wam tak się kojarzy, to znaczy że coś w tym jest. Pozdrawienia z Johannesburga :)
Usuń