Bezpieczeństwo w Cape Town i dalszy ciąg eksploracji Półwyspu Przylądkowego

Dzisiejszy dzień dostarczył mi trochę wrażeń. Chociaż wydaje mi się teraz, że był raczej nieco nudny.

Zaczęło się już rano. Martha, pani pod sześćdziesiątkę, która wraz z mężem Christopherem wynajmuje drugie z mieszkań u Natalie i Marka, poinformowała mnie o tym, że w domu naprzeciwko było włamanie. Nazwała je armed robbery, co by oznaczało, że nie tyle włamanie, co napad uzbrojonych bandytów. Z Marthą i Christophem poznaliśmy się, gdy jadłem śniadanie. Okazuje się, że są z Kanady i przyjechali do córki, która tu mieszka. Pierwszy raz są w Kapsztadzie i w ogóle w Afryce Południowej. Dziewczyna, która wczoraj prosiła, abym przestawił samochód, najprawdopodobniej jest ich córką. Wygląda na to, że Martha i Chris nie mają samochodu, ale mają rowery, które najprawdopodobniej dostali od córki. Nie widziałem, aby na nich jeździli, ale rowery stoją.

Samochód ochrony osiedlowej przed naszą bramą.

O włamaniu dowiedziałem się, gdy chciałem wyjechać. Zauważyłem, że naszą bramę częściowo blokował samochód ochrony osiedlowej. Wczoraj już też go widziałem przed naszym domem. Kawałek dalej stał następny, a po chwili podjechał jeszcze samochód policji, z którego wyszedł starszy, nieco przy sobie, biały mężczyzna ubrany po cywilnemu. Jeśli był policjantem, to pierwszy biały funkcjonariusz, jakiego widziałem. Chwilę później przyszła Martha z mężem, którzy byli gdzieś na zewnątrz, i podzieliła się ze mną tą nowiną. Mówiła, że do zdarzenia doszło w nocy. Potem spytała, czy nie znam hasła do WiFi, bo chcieliby się skontaktować z córką, a bez internetu nie mogą. Powiedziałem, że gospodarze pobierają opłatę za internet i muszą się z nimi skontaktować. Martha trochę się zmartwiła, bo mieli tylko kanadyjski numer, więc zaproponowałem, że mogą zadzwonić z mojego. Najpierw wykręciłem numer do Natalie, bo już do niej dzwoniłem z lotniska, i dałem telefon Marcie. Niestety zgłaszała się tylko skrzynka, więc odszukałem numer do Marka i już sam czekałem, czy odbierze. Gdy odebrał, przedstawiłem się i powiedziałem, że inni goście chcą z nim rozmawiać, po czym podałem telefon Marcie. Martha, wiedząc już, że jest opłata, od razu zapewniła, że później zapłacą, tylko niech poda im hasło. Marek podał je bez problemu. Przy okazji Martha wspomniała o włamaniu w domu na przeciwko. Okazało się, że Marek już wiedział o tym zajściu i nawet wiedział, że do włamania, czy też napadu, doszło rano, a nie w nocy. Po czym rzucił na luzie: This is Africa. To tutaj typowe stwierdzenie rzucane przy różnych okazjach, które mogą zadziwiać przybyszów. To Afryka. I nic więcej nie trzeba mówić. 

Po pomyślnym załatwieniu kwestii internetu pogadaliśmy jeszcze o pogodzie i wyszło na to, że u nich jest jeszcze zimniej i więcej śniegu niż w Polsce. Christoph pokazywał, że do kolan. Zdaje się, że są z okolic Toronto. Oczywiście cała rozmowa była dla mnie nieco stresująca, bo nie lubię rozmawiać po angielsku z ludźmi, dla których jest to język ojczysty, ale jakoś dało się porozumieć. Nawet nie musieli specjalnie powtarzać, abym zrozumiał o co im chodzi, a i mnie też rozumieli bez problemu, mimo że sam spostrzegałem, że popełniam błędy. Ale liczy się skuteczność, a z tą nie było kłopotu. Przypomniało mi się, że właściciel tego dużego i gustownie urządzonego pokoju, który wynajmowałem w Komatipoort pod granicą z Mozambikiem, pytał mnie, gdy już odjeżdżałem, czy pracuję w RPA. Więc chyba mój angielski nie byłby przeszkodą.

Gdy wsiadłem do samochodu i otworzyłem bramę, ochrona zaraz odsunęła mi się z drogi. Samochód policyjny wciąż stał naprzeciwko bramy, ale po drugiej stronie ulicy, więc nie przeszkadzał. Ranek przywitał mnie wyśmienitą pogodą. Błękit nieba bez chmur i solidnie przygrzewające słońce. Było przed 9:00 i pogoda wydawała się być idealną, aby zdobyć Tafelberg, czyli Górę Stołową. Możliwości są dwie: można wjechać kolejką, albo wejść. Zdecydowałem się na ten drugi wariant i ustawiłem nawigację na punkt startowy najpopularniejszej trasy Pletteklip George. Co prawda, SAN Parks ostrzega, że powinno się wchodzić w grupach co najmniej czteroosobowych, ale może inne osoby też będą wchodzić i uda mi się przyłączyć do jakiejś grupy. Na szlaku zdarzają się napady rabunkowe, stąd taki wymóg. SAN Parks ostrzega też, aby zabrać coś ciepłego do ubrania, bo u góry może być zimno nawet latem. Idąc za tą radą, wrzuciłem do plecaka polar.

Aby dojechać pod Górę Stołową, muszę przejechać przez całe miasto, co nie jest proste. Drogi, mimo że przeważnie są co najmniej dwupasmowe, a często i więcej, są tak zapchane samochodami, że trzeba być cały czas czujnym i kontrolować, czy aby nie warto zmienić pasa. Typowym zjawiskiem w Kapsztadzie są też korki, które zdarzają się nawet na trójpasmowej autostradzie. Do tego teren jest górzysty, więc bywają serpentyny, zjazdy i podjazdy. Kierowcy też bywają pomysłowi. Gdy chcą coś załatwić gdzieś przy drodze, to nie szukają parkingu, lecz włączają światła awaryjne i stają blokując pas. Jak się jedzie za takim delikwentem, to pozostaje jedynie wbić się na drugi pas. Nie jest to proste, bo zwykle jedzie nim sznurek samochodów. Jedyną możliwością jest wypatrzenie odpowiednio szerokiej luki i wciśnięcie się na siłę, bo szansa na wpuszczenie jest bardzo niewielka. Zdarza się jedynie bardzo sporadycznie. Być może robią to inni turyści. Pomimo trudów jazdy po Kapsztadzie, pod Górę Stołową dotarłem bez kłopotu. Minąłem dolną stację kolejki i chwilę później zatrzymałem się na jakimś poszerzeniu, gdyż spodobały mi się widoki. Gdy wyszedłem z samochodu zaskoczył mnie bardzo silny, a przy tym zimny wiatr. Na tyle zimny, że poczułem chłód, chociaż byłem jeszcze całkiem nisko. Siła wiatru była na tyle duża, że wspinaczka mogłaby być niebezpieczna. Na dodatek szczyt góry okrywała chmura. Wszystkie te czynniki sprawiły, że zrezygnowałem z wejścia i pomyślałem, że jednak pojadę kolejką.

Widok na Górę Stołową z drogi wijącej się po jej zboczu i noszącej nazwę Tafelberg Road, czyli Drogi Góry Stołowej.

Widok na Lion Head (Głowa Lwa, szczyt po lewej) i Signal Hill (Wzgórze Sygnałowe, po prawej).

Widok na Kapsztad z Tafelberg Road.

W tym miejscu zrezygnowałem z wspinaczki na Górę Stołową.

Zawróciłem i, gdy tylko ruszyłem w stronę stacji kolejki, to zdałem sobie sprawę, że przy tak silnym wietrze kolejka też na pewno nie jeździ. Nawet nie było widać wagoników. Jednak i tak zatrzymałem się za stacją i poszedłem się rozejrzeć. Chociaż wzdłuż drogi stało wiele samochodów, ludzi prawie nie było. Zwykle stoi tu bardzo długa kolejka, w której dwugodzinne czekanie nie jest niczym dziwnym. Tym razem przy jedynym otwartym okienku kasowym stały trzy dziewczyny i raczej tylko o coś pytały niż cokolwiek kupowały. Usiadłem na chwilę na jakimś tarasie widokowym, aby zastanowić się, co robić dalej. Można wdrapać się na Lion Head, ale nie przy tak silnym wietrze. Na Signal Hill można wjechać samochodem, więc wybrałem to miejsce.

Plac przy dolnej stacji kolejki na Tafelberg.

Widok na Signal Hill - kolejny punkt mojego programu.

Widok z Signal Hill na przykrytą obrusem z chmur Górę Stołową oraz na Lion Head.

Widok na Zatokę Stołową.

Ramka do pamiątkowych fotografii z Górą Stołową.

Widok na Sea Point, jedną z dzielnic Kapsztadu.

W oddali widać Robben Island, wyspę-więzienie, za czasów apartheidu najsurowsze w kraju. To tam karę dożywotniego więzienia odbywał Nelson Mandela. Obecnie wiezienie zostało zamienione w muzeum i bardzo popularne są wycieczki statkiem połączone z jego zwiedzaniem. Mnie to raczej nie interesuje. 

W porównaniu z tym co działo się na Górze Stołowej, na Signal Hill prawie nie wiało, a i tak wiatrowskaz pokazywał, że wieje zdrowo.

Widok na dolną stację kolejki linowej. To stamtąd tu przyjechałem.

A to, wynurzająca się z chmur, górna stacja kolejki.

Widok na Kapsztad z Signal Hill.

Droga na Signal Hill, a zwłaszcza zjazd z niej, budzi więcej emocji i zapewnia lepsze widoki niż osławiona  Chapman's Peak Drive. W dole, za tym zakrętem, jest stadion piłkarski zbudowany na Mistrzostwa Świata. Niestety zobaczyłem go dopiero jadąc w dół, a szkoda, bo z tego miejsca wygląda najokazalej.

Lion Head i charakterystyczne drzewo z płaską koroną.

Będąc na Signal Hill pomyślałem, że chyba wrócę w okolice Przylądka Dobrej Nadziei, ale z uwagi na dobre światło pomyślałem, że może wcześniej pojadę do dzielnicy Bo-Kaap z charakterystycznymi różnokolorowymi domkami. Bo-Kaap było dzielnicą zamieszkałą przez mniejszość indyjską. Pomysł, aby pomalować tamtejsze domy na różne, kontrastowe kolory przyszedł z zewnątrz. Wcześniej ta dzielnica podobno niczym szczególnym się nie wyróżniała. Już sam wjazd do Bo-Kaap mocno mnie zaskoczył. Wybrałem jakiś przypadkowy punkt w jej środku i kazałem Google'owi mnie tam zaprowadzić. Okazało się, że cała dzielnica leży na zboczu góry, a Google wybrał dla mnie brukowaną ulicę o najwyższym możliwym stopniu pochylenia. Jadąc do góry, aż bałem się, że fiknę koziołka. Uspokajały mnie jedynie zaparkowane wzdłuż drogi samochody. Nie były terenowe, więc da się tu wjechać zwykłym samochodem. Z czasem poczułem się na tyle pewnie, że nawet chciałem zaparkować w jednym wolnym miejscu, ale okazało się parkowanie boczne na takiej stromej górze przekracza moje możliwości. Zwłaszcza, że nie czuję jeszcze do końca tego samochodu. Dopiero, gdy mam ręczny maksymalnie zaciągnięty, samochód się nie toczy. Gdy tylko go lekko popuszczę od razu jedzie, jakbym wcale nie miał hamulca. Zauważyłem też, że jeśli manipuluję przy ręcznym, to przestaje działać automatyczne przeciwdziałanie staczaniu nawet przy jeździe do przodu. Przy tych manewrach poczułem jakiś dziwny zapach i przypomniało mi się spalone sprzęgło Roberta. Dlatego sobie odpuściłem i pojechałem poszukać łatwiejszego miejsca do zaparkowania.

Ostatecznie jakieś znalazłem, już praktycznie w najwyżej położonej części tej dzielnicy. Początkowo nie chciałem tam wyciągać lustrzanki i jedynie robić zdjęcia telefonem, ale w którymś momencie zobaczyłem białego chłopaka, który z samochodu przenosił do jednego z domków butle z wodą i pomyślałem, że chyba jest tu bezpiecznie. Nie chodziłem z lustrzanką na wierzchu, ale wyciągałem ją od czasu do czasu, aby zrobić zdjęcie co ciekawszym domom. przy jednym z nich, jakaś starsza pani hinduskiego pochodzenia nawet powiedziała mi Welcome in Bo-Kaap, więc zrobiło się miło.

Pamiętałem, jak wygląda ta najczęściej fotografowana uliczka i próbowałem ją odszukać. Niestety nie udało mi się to, bo napotkana inna starsza pani, sądząc po stroju muzułmanka, ostrzegła mnie przed parą złodziei, którzy mnie śledzą. Mówiła, że nie zaatakowali mnie jeszcze, bo widzą, że ona ich widzi i nie chcą ryzykować wpadki. Nie bardzo wiedziałem o kogo jej chodzi. W bliskim promieniu nikogo nie było widać. Zdecydowałem się schować aparat i szybkim krokiem zejść w dół, do głównej drogi, mając nadzieję, że tym sposobem zniknę im z oczu. Potem główną drogą przeszedłem w pobliże początku dzielnicy i znów do niej wszedłem. Plan był taki, aby wejść na górę i iść górą aż do samochodu. Problemem było to, że tylko mniej więcej pamiętałem gdzie go zostawiłem, a w takiej sytuacji nie bardzo mogłem sobie pozwolić na chodzenie po dzielnicy i szukanie. Na szczęście okazało się, że z moją pamięcią oraz orientacją w terenie nie jest tak źle i miejsce zaparkowania samochodu było dokładnie tam, gdzie się go spodziewałem. Gdy tylko znalazłem się w środku, zaraz zaryglowałem drzwi. 

Po tej przygodzie, z której dzięki pomocy dobrej kobiety, wyszedłem bez szwanku, pojechałem do Cape Point, aby zobaczyć to, czego nie udało mi się obejrzeć wczoraj. Tam przynajmniej bandyci i złodzieje nie grasują. Wyjeżdżając już z dzielnicy Bo-Kaap trafiłem na uliczkę, którą próbowałem odnaleźć. Pomimo, że jest wąska i stanowi drogę dwukierunkową była obstawiona samochodami z obu stron. W efekcie zostało miejsce na zaledwie jeden samochód i trzeba było dużej pewności siebie, aby nią przejechać, patrząc tylko, aby samochody jadące z naprzeciwka miały gdzie się schować. Jedyne wolne miejsca były w okolicy skrzyżowań. Zdjęć tego fragmentu dzielnicy Bo-Kaap niestety nie mam. Chociaż myślę, że akurat ta uliczka jest najbezpieczniejsza. To na niej głównie skupiają się turyści, a przez to, że jest tam ich więcej, trudniej o samotną ofiarę.

Bardziej płaski odcinek drogi, którą wjechałem do Bo-Kaap. 

Mural z Bo-Kap. 

W tym miejscu kończy się bardziej stromy kawałek tej brukowanej ulicy. Na tym odcinku samochody parkowały wzdłuż drogi, a nie w poprzek, jak powyżej, na bardziej płaskiej jej części. Ja, oczywiście, do mojej próby parkowania bocznego wybrałem tę bardziej stromą część.

Jeszcze jedno ujęcie tej brukowanej ulicy, w górnej części Bo-Kaap. 

Dzielnica Bo-Kaap. Poprzeczne ulice są już na jednym poziomie.

Kolorowe domy w dzielnicy Bo-Kaap.

Dzielnica Bo-Kaap.

Czerwone pachołki służą do rezerwowania miejsc parkingowych. Nie wiem, czy to oficjalne, prywatne miejsca, czy też spryt okolicznych mieszkańców. Często przy pachołkach kręcą się jacyś czarnoskórzy. Być może samozwańczy parkingowi.

Typowa tabliczka w Bo-Kaap. Znajduje się na niej ostrzeżenie Armed Response, czyli w wolnym tłumaczeniu: mamy broń i nie zawahamy się jej użyć.

Pani z prawej ostrzegła mnie przed rabusiami, którzy mnie sobie upatrzyli, jako swoją, na szczęście niedoszłą, ofiarę.

Kolejny mural w Bo-Kaap.

Ostatnie zdjęcie z Bo-Kaap.

Droga do Cape Point trochę mi się dłużyła, ale ostatecznie dotarłem tam gdzie chciałem, czyli na szlak prowadzący wzdłuż klifu w kierunku nowej latarni. Jeszcze będąc w Polsce myślałem, aby go przejść. Dzisiaj było tutaj zdecydowanie więcej ludzi. Sznur samochodów zaparkowanych wzdłuż drogi rozpoczynał się już na długo przed oficjalnym parkingiem, na którym wczoraj bez problemu znalazłem miejsce. Dzisiaj też postanowiłem spróbować i znów się udało. Co prawda trochę dalej niż wczoraj, ale jednak. Widoki wciąż były super, ale tu też mocno wiało. Gdy wszedłem na szlak, to w pewnym momencie miałem wrażenie, że mnie zdmuchnie. Jednak z czasem udało mi się do tego wiatru przyzwyczaić. Chociaż wychodząc zza skały na otwartą przestrzeń wciąż można było poczuć respekt dla wiatru i nawet odrobinę strachu. Zwłaszcza, gdy ma się świadomość, że ścieżka prowadzi po grzbiecie klifu. Na szczęście była stosunkowo szeroka i zabezpieczona. Prawdę mówiąc trochę mnie to rozczarowało. Spodziewałem się węższej ścieżki i większych emocji. Gdyby nie ten silny wiatr, to ta trasa w ogóle nie budziłaby żadnych obaw. Nie jest też w żadnym stopniu trudna, ani wymagająca. Po prostu dla każdego. Podany czas na jej pokonanie w obie strony, czyli 1,5 godziny, to ewidentna przesada. Co ciekawe, taki sam czas podany jest w przypadku szlaku prowadzącego do Przylądka Dobrej Nadziei i w tamtym wypadku wydaje mi się to trochę mało. Część tego szlaku przeszedłem wczoraj, wdrapując się na górę powyżej tablic z napisem Cape of Good Hope, a pozostałą część dzisiaj, idąc w kierunku kolejnego mojego celu, czyli plaży Diasa.

Początek szlaku prowadzącego ku nowej latarni.

Szlak wiedzie po mniej stromej, wschodniej części zbocza.

Ścieżka jest szeroka, więc jedynie silny wiatr zapewniał jakiś dreszczyk emocji.

Na niektórych odcinkach były nawet barierki.

Przy wyjściu zza góry na otwartą przestrzeń wiatr wiał najmocniej. Jednak było tak tylko w pobliżu góry. Później już było znośnie.

Odcinek szlaku poprowadzony na krawędzi klifu. 

Jest też balkonik, z którego można obejrzeć sam klif.

A patrząc w drugą stronę da się zauważyć plażę Bartolomeu Diasa - mój kolejny cel.

Wypiętrzenie na klifie, które mija się bokiem. Chociaż fajniej byłoby się na nie wdrapać.

Ścieżka prowadząca ku nowej latarni.

A tu już widać koniec szlaku.

Szlak kończy się tarasem widokowym. Do nowej latarni jest jeszcze spory kawałek.

Chyba, że się ją przybliży przy pomocy aparatu.

W dole szaleje ocen, który, jak podejrzewam, pochłonął w tym miejscu sporo istnień ludzkich. Nie dość, że skały są bardzo nieprzyjazne, to jeszcze woda jest bardzo zimna i nawet, gdy rozbitek uniknął roztrzaskania o skały, to najprawdopodobniej i tak zginął w skutek wychłodzenia.

Widok ze szlaku.

Klif i ocean w dole.

Szlak w kierunku nowej latarni opadał ku dołowi, więc wspinaczka zaczynała się dopiero w drodze powrotnej.

Stara latarnia, przy której byłem wczoraj. Po włosach dziewczyn znajdujących się na górze można zobaczyć, że rzeczywiście wieje. 

Jeszcze spojrzenie na klif i miejsce, w którym przed chwilą byłem.

Na tym ujęciu można dostrzec ostatni taras widokowy na szlaku prowadzącym do nowej latarni.

A tutaj można zobaczyć odcinek poprowadzony na szczycie klifu.

To mój kolejny cel - plaża Diasa.

Nie wiedziałem, jak tam dotrzeć, więc poszedłem szlakiem prowadzącym do Cape of Good Hope, czyli  Przylądka Dobrej Nadziei. Jak się okazało słusznie.

Szlak jest komfortowy.

Miejscami jest pomost z desek, a miejscami idzie się po kolorowej skale.

Już widać schody prowadzące na plażę.

Przy zejściu jest ostrzeżenie, aby nie próbować pływać, bo prądy są bardzo silne.

Schodzi się względnie łatwo. Gorzej będzie z powrotem. Trochę podobnie jak na szlaku ku nowej latarni, tylko stopień trudności jest tu wyższy, bo i wysokość do pokonania jest nie mała. 

Schody ciągną się i ciągną.

Na końcu jest zestaw ratunkowy.
Potem trzeba jeszcze zejść w dół po piasku. zdecydowanie lepiej chodzi się bez sandałów.

Później przeszedłem jeszcze od jednej strony plaży...

...do drugiej. Miejscami brocząc w zimnej wodzie. Nawet piasek był od niej zimny.

Po drodze obserwowałem ptaki...

... i ssaki, które akurat w tym wypadku wolałbym oglądać w wodzie. Martwy, wyrzucony na brzeg delfin to przykry widok.

Znalazł się też odważny, który poszedł dalej. Był z dziewczyną i pewnie chciał jej zaimponować. Na dole najwięcej było par. Najwyraźniej sceneria tej plaży działała na nie pociągająco.

Ciekawa piaskowa formacja.

Pozostało jeszcze wejść do góry i można wracać do domu. Z przystankiem w Mc Donald's, bo ostatnio  tam się żywię. Nie trzeba długo czekać, a jak wezmę do domu, to mogę odgrzać w mikrofali i zjeść przy stoliku pod parasolem.

Po drodze zrobiłem jeszcze telefonem zdjęcie charakterystycznej zabudowy centrum Simon's Town. Wcześniej było więcej tych ażurowych kolumienek i balkonów, ale o tej porze są w cieniu i źle wyszły na zdjęciu.

W drodze powrotnej miałem jeszcze jedną, mało ciekawą przygodę. Już stosunkowo blisko domu w tył mojego samochodu uderzył busik taxi. Trochę przez mój błąd, a trochę na skutek szaleńczej jazdy kierowców taxi. Ten jechał mi na zderzaku i nie zdążył zareagować, gdy przyhamowałem przed światłami. Byłem już trochę zmęczony, zarówno słońcem, które dzisiaj świeciło bardzo mocno, jak i wiatrem, a także wysiłkiem. Było około 18:30, a wyruszyłem przed 9:00. Przez ten okres cały czas byłem w ruchu. Albo chodząc, albo jeżdżąc. Przy czym jazda jest tu często bardziej męcząca niż chodzenie.

Wracając do zdarzenia z kierowcą busika, jest tutaj taki zwyczaj, że gdy zapala się czerwone światło, to jeden lub dwa samochody jeszcze przejeżdżają. Mi ten zwyczaj się nie podoba, więc go nie stosuję. Przed tym feralnym skrzyżowaniem zauważyłem gdzieś z przodu czerwone światło i przyhamowałem, zdążyłem już nawet dostrzec, że to nie moje światło, ale w tym czasie już oberwałem. Na szczęście nic się nie stało. Może doszły jakieś nowe rysy na błotniku, ale on i tak był porysowany, więc trudno to teraz stwierdzić. Kierowca taxi zatrzymał się razem ze mną, ale nawet nie wysiadł z samochodu. Ja sprawdziłem swoje obrażenia i widząc, że nic poważnego się nie stało, poszedłem z powrotem do samochodu. Kierowca taxi jeszcze do mnie podjechał i coś tam marudził, ale słabo go słyszałem, bo miał tylko lekko spuszczoną szybę i przez tę szczelinę słabo dochodził głos z siedzenia po drugiej stronie. Zwłaszcza, że drogą cały czas jeździły samochody. Jedynie słowo robot zrozumiałem. Robot to tutaj oficjalna nazwa sygnalizacji świetlnej. Niekiedy przed miejscem, w którym taka sygnalizacja jest zastosowana, na asfalcie pojawia się napis ROBOT i wszyscy wiedzą o co chodzi.

Wyjaśnienie znaczenia tego słowa pojawia się w teledysku zespołu Die Antwoord. Zespół pochodzi z Cape Town i gra muzykę, którą można określić jako alternatywną. Udało im się odnieść międzynarodowy sukces. Są popularni zwłaszcza w USA.

A tutaj wspomniany teledysk (uwaga: zawiera drastyczne sceny):



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!