Niedziela w Palaborwa i okolicy

Po wyczerpującej podróży (i pisaniu bloga do trzeciej w nocy) musiałem trochę odespać. Budzik nastawiłem sobie na 10:00, ale wstałem pół godziny później. Z racji, że dzisiaj niedziela, to pierwsze kroki skierowałem do pobliskiego kościoła.

Kościół katolicki w Palaborwa.

Na furtce prowadzącej na teren przykościelny wisiała kłódka, ale wiatr mi pokazał, że to tylko mistyfikacja. Niestety, udało się wejść na teren, ale już do samego kościoła nie dałem rady. Wszystko zamknięte i brak jakiejkolwiek informacji o godzinach odprawiania mszy. Przy wejściu wisiały dwie całkiem spore tablice, ale nic na nich nie wisiało. Dziwne, bo teren wydaje się zadbany.

Figura Matki Boskiej przy kościele w Palaborwa.
Zmówiłem więc tylko modlitwę i pojechałem do miejsca dzięki któremu Palaborwa zarabia i to, jak podejrzewam, wcale niemałe pieniądze. Nie, nie mam na myśli wspomnianego wczoraj Parku Krugera, chociaż on też na pewno daje zarobić mieszkańcom. Jednak Palaborwa to przede wszystkim miasto górnicze. Znajduje się tu kopalnia konkurencji naszego KGHM-u, czyli wydobywają tu głównie miedź. Przy tej okazji zrobili tu całkiem spory krater.


Wyrobisko kopalni w Palaborwa.
Kopalnia, którą widać na zdjęciu, wydaje się być już nieczynna. W każdym razie nie da się już wjechać na dno tej ogromnej dziury w ziemi, gdyż spora część spiralnej drogi uległa zawaleniu. W każdym razie na pewno wydobywają dalej, bo kopalnia cały czas funkcjonuje. Tylko może już innymi metodami.

Miejsce, z którego można oglądać krater kopalni w Palaborwa.

Aby można było zrobić takie zdjęcia, trzeba wcześniej przejechać obok zabudowań kopalni, a później wspiąć się na całkiem sporą hałdę powstałą najprawdopodobniej przy kopaniu tej dziury. Gdy tam jechałem, wiał silny wiatr i w jednym miejscu trzeba było mocno zwolnić, bo w tumanach pyłu nie było widać drogi. Na szczycie też ostro wiało, aż musiałem kapelusz trzymać, bo by mi odleciał. Podobno kiedyś na tym punkcie widokowym można było spotkać lwy, ale ja żadnego nie spotkałem, a szkoda.

Tumany pyłów w oddali.
Zjazd na dół też był fajny, szutrowymi serpentynami. Na dwójce, aby hamulców nie spalić. Droga w pobliżu terenu kopalni, już asfaltowa, jest pełna "śpiących policjantów", mających spowalniać ruch. Dowcipni Afrykanerzy, albo Zulusi, czy inna południowoafrykańska nacja, potrafi umieścić znak ograniczenia prędkości do 60 km/h, a dziesięć metrów za znakiem zrobić przeszkodę, dla której 20 km/h to już dużo.

Droga z punktu widokowego.
Wracając z kopalni wjechałem do centrum handlowego, które wypatrzyłem na Google Maps, a dokładniej do sklepu Woolworth, który wg Google'a miał być otwarty do 14:00. Okazało się, że w tym sklepie sprzedają głównie odzież, ale jest też mniejsza część spożywcza. Przynajmniej tak jest w Palaborwa. Mnie interesowała ta druga część. Chciałem kupić wodę i jakieś tutejsze specjały. Z internetu wiem, że popularną przekąską jest tutaj suszone mięso zwane biltong. W rzeczywistości nazwa biltong dotyczy tylko mięsa wołowego. Sam zwyczaj suszenia mięsa wziął się z czasów wędrówki Burów zwanej wielkim trekiem. Wtedy to Burowie, czyli potomkowie dawnych osadników Holenderskich, cięli mięso w pasy i umieszczali je pod siodłami koni. Koński pot, a właściwie zawarta w nim sól, działała konserwująco i nadawała mięsu lepszy smak. W sklepie sprzedawali głównie biltongi wołowe, czyli właściwe. Ale były też z antylopy oraz ze strusia. Te ostatnie były najgrubsze i najtańsze. Zdecydowałem się na wersję z antylopy. Dodatkowo kupiłem karmelowy, solony batonik. Też coś oryginalnego. Ręcznie robiony podobno.

Moje zakupy: suszone mięso z antylopy oraz solony batonik z karmelu.
Wieczorem spróbowałem i jednego i drugiego. Mięso jest chyba lepsze. Trzeba żuć, ale nie jest ciężko. Batonik ma oryginalny smak. Sól jest mocno wyczuwalna. Chyba wolę sam karmel. Co nie przeszkodziło w tym, abym od razu zjadł połowę tego całkiem sporego batonu. Po tych przekąskach jeszcze teraz czuję w ustach sól. Oczywiście biltągów wszystkich nie zjadłem. Zaledwie kilka. Kształtem przypominają trochę nasze paluszki, tylko są dłuższe. I podobnie jak paluszki, odruchowo sięga się po kolejny. Myślę, że byłyby świetne do piwa, ale, póki co, żadnego nie kupiłem.

Po zakupach pojechałem zatankować. Rezerwa jeszcze się nie paliła, ale miałem w planach dłuższą jazdę, więc trzeba było je uzupełnić. W RPA tankuje się bez wychodzenia z samochodu. Jeszcze czyszczenie szyby jest w gratisie. Pracownik z obsługi może też uzupełnić płyn do spryskiwaczy, sprawdzić olej, czy ciśnienie w oponach i od razu dopompować, gdyby była taka potrzeba. Wszystko w cenie paliwa, ale wypada dać napiwek 5-10 randów. Zauważyłem, że ludzie w RPA bardzo chętnie rozmawiają. Sami próbują zagadywać i gdy tylko kontynuuje się konwersację, to robi się bardzo miło. Stają się bardziej uśmiechnięci i jakby chętniejsi do pomocy. Może brak rozmowy odbierają jak wyniosłość białych ludzi i brak szacunku wobec tych o ciemniejszym kolorze skóry? Nie wiem. W ramach kontynuowania rozmowy wspomniałem, że Polacy boją się jeździć do RPA ze względu na brak poczucia bezpieczeństwa. Obsługujący mnie człowiek zaczął kręcić głową i zapewnia, że nie ma się czego bać i że jest bezpiecznie. Kilkadziesiąt metrów od tej stacji znalazłem restaurację, w której postanowiłem zjeść obiad. Właściciele tej bardzo zadbanej i gustownie urządzonej restauracji mają chyba inne zdanie na temat bezpieczeństwa. Druty pod napięciem i ostrzeżenie na parkingu poza ogrodzeniem, że parkujący w tym miejscu robią to na własne ryzyko.

Ogrodzenie restauracji i tablica informująca o parkowaniu na własne ryzyko.  W tle mój samochód.
Zamówiłem steka wołowego z sadzonym jajkiem i frytkami. Jedzenie było bardzo smaczne. Fajny jest sposób dawania napiwku. Na rachunku jest miejsce na wpisanie kwoty oraz ostateczne podsumowanie należności. W moim wypadku danie główne kosztowało 80 randów. Z kolą wyszło 97, a z napiwkiem 107. Zarówno na stacji, jak i w restauracji płaciłem kartą Revolut, która dzisiaj podobno ma jakąś awarię. W każdym razie do 14:00 bez problemu mogłem nią płacić. Przy płaceniu kartą na stacji, napiwek trzeba dać już w gotówce. Gdy czekałem na obiad zauważyłem, że wcale nie mam internetu w telefonie, a nawigacja działa tylko dzięki mapom offline, które pobrałem jeszcze w Polsce. Karta była zmieniana przy włączonym telefonie i okazało się, że wystarczyło uruchomić go ponownie, aby internet wystartował. Najlepsze jest to, że wcale nie miałem świadomości, że jestem bez internetu. Jak się okazuje, spokojnie da się bez.

Mój niedzielny obiad.
Z pełnym brzuchem i z pełnym bakiem pojechałem zaliczyć punkt programu, którego nie udało mi się odwiedzić po drodze. Już na lotnisku z niego zrezygnowałem i przez to pojechałem inną, krótszą trasą. Jak się okazało niezbyt dobrą. Ale może wyszło na dobre, bo wtedy nie byłoby przygód. Tym punktem był spory, ale jeszcze nie tak stary i wciąż żywy baobab. Dzieliło mnie od niego 61 km. Całkiem sporo, więc aż się zastanawiałem, czy warto, ale ostatecznie stwierdziłem, że zdecydowanie warto i ruszyłem w nieznane. Droga była całkiem dobra. Nie autostrada, ale całkiem dobrze utrzymana, bez dziur i z limitem 120 km/h. Końcowy odcinek był już gruntowy, ale ktoś zaszalał i postawił znak ograniczenia prędkości do 100 km/h. Po drodze spotkałem znak, który sprawia wrażenie, że nie tylko restaurator ma wątpliwości co do bezpieczeństwa.

Bezpieczeństwo w RPA.
Za obejrzenie baobabu trzeba było zapłacić 10 randów i wpisać się na listę odwiedzających. Na miejscu, poza przyjmującym opłaty, nie było nikogo, więc całe to ogromne drzewo miałem na wyłączność. Lista gości też nie była zbyt długa, a szkoda, bo moim zdaniem miejsce jest warte odwiedzin.

Baobab w Leydsdorp
Do baobabu można wejść. W środku jest całkiem sporo miejsca i przyjemnie, bo chłodniej. Niestety nie tylko słynny Tony Halik tam był i sporo ludzi zostawiło po sobie wyryty ślad. Zresztą nie tylko w środku, na zewnątrz też widać ślady ludzkiej głupoty.

Wejście do środka baobabu
Poza możliwością wejścia do środka, była też możliwość wejścia na górę. Przy drabinie była tabliczka, że wchodzi się na własne ryzyko, ale nie byłbym sobą, gdybym nie skorzystał z tej okazji

Drabina umożliwiająca wspięcie się na drzewo.
Odcinek za drabiną był nieco zdradliwy. Baobab ma stosunkowo gładką korę, więc i bardziej śliską. Na szczęście są pofałdowania, które mogą służyć za uchwyty dla rąk.

Już na szczycie.
Wracałem tą samą drogą i chcąc zrobić zdjęcie zjechałem poza asfalt. Zdziwiłem się, bo uskok był całkiem spory. Na szczęście zjechałem bezpiecznie i niczego nie uszkodziłem. Chciałem zrobić zdjęcie z środka drogi, ale cały czas ktoś jechał i nie było szans. Oczywiście wszyscy gnali 120 km/h, a co odważniejsi nawet i więcej.

Szutrówka typu "tarka" z ograniczeniem prędkości do 100 km/h.
Po drodze widziałem sporo gniazd wyglądających jak bocianie, bo umieszczonych na słupach elektrycznych. Niestety wszystkie wyglądały na opuszczone. Co jakiś czas pojawiały się znaki ostrzegające przed antylopami. Wczoraj widziałem też znak ostrzegający przed słoniami, a później, w samym Palaborwa, ostrzeżenie przed hipopotamami. Niestety nie mam żadnego zdjęcia, bo albo jadę za szybko, albo nie mam gdzie stanąć. Może jeszcze się uda. Zobaczymy.

Szosa z Gravelotte do Palaborwa. Prędkość dopuszczalna 120 km/h. Niczym na autostradzie.
Po powrocie miałem jeszcze trochę czasu do zmroku, więc stwierdziłem, że zrobię krótki rekonesans w Parku Krugera i sprawdzę jak to wszystko funkcjonuje. Nawigację miałem ustawioną na mój pensjonat Traveller's Palm, ale już nie kombinowałem z przestawianiem nawigacji tylko jechałem według znaków. Przy okazji załatwiania darmowej wejściówki na moją "dziką kartę" miałem trochę problemów, bo nie zrozumiałem obsługującej mnie pani, że pyta o numer rejestracyjny samochodu. Pytała o "plate number". Znałem to słowo, ale z racji nieużywania już mi się zatarło. Pani była kreatywna i użyła zwrotu "car number", który ja zrozumiałem jako "card number" i próbowałem odgadnąć o jaką kartę może jej chodzić. Gdy w końcu zrozumiałem o co mnie pyta, to nie mogłem nigdzie znaleźć tego numeru. Aż obsługująca mnie pani w końcu wstała i sama poszła na parking, aby go sobie przepisać. A okazało się, że miałem go na breloku przy kluczykach. Przy okazji zostałem poinformowany, że bramę zamykają o 18:00, czyli za dobrą godzinę. W parku obowiązują ograniczenia prędkości do 50 km/h na asfalcie i 40 km/h na odcinkach szutrowych. Do tego są radary i łatwo o mandat. W związku z tym założyłem, że pojadę wolno przed siebie i w połowie czasu zawrócę. Chwilę po przekroczeniu bramy spotkałem stado antylop, ale minąłem je bez zatrzymywania, bo czytałem, że podobno jest ich tu sporo. Ostatecznie spotkałem jeszcze trzy małe sztuki, ale całego stada już nie.

Brama wjazdowa do Parku Krugera.
Później przez dłuższy odcinek nie spotkałem żadnej zwierzyny poza malutkimi ptakami. Albo jej nie dostrzegłem, co też jest możliwe. W końcu skręciłem w bok w jakąś szutrówkę. Powinienem skręcić wcześniej, bo pamiętałem, że pierwsza boczna droga prowadzi do jakiegoś zbiornika wodnego. Na szczęście ta, którą ostatecznie wybrałem, łączyła się z tą pierwszą i dotarłem tam, gdzie spodziewałem się coś spotkać. I rzeczywiście spotkałem. Najpierw dwie antylopy, a później małe stadko słoni i kolejną antylopę.

Antylopa, albo coś na jej kształt.
Słonie ktoś wypatrzył przede mną i już zajmował fajny punkt obserwacyjny. Przynajmniej tak mi się wydawało, więc zacząłem kombinować z przestawianiem samochodu w różne miejsca, a w międzyczasie słonie zaczęły zabawę w wodzie i okazało się, że moje pierwsze miejsce byłoby idealne. Niestety przez moje manewry zostało zajęte przez tych, którym zazdrościłem lepszego miejsca. Widać z tego, że nie warto zazdrościć, tylko trzeba się cieszyć z tego co mamy, bo nie wiemy, co nam pisze los.

Po lewej stado słoni, a po prawej antylopa, którą przepędziłem próbując zająć lepsze miejsce.
Tak, czy siak, jakieś zdjęcia zrobiłem. Chociaż już z gorszego miejsca, gdzie widok przysłaniały krzaki. Wyprawa była spontaniczna, więc nie spodziewałem się cudów. Nie byłem przygotowany, bo nie miałem przy sobie długiego obiektywu. Jutro już będę miał i myślę, że łowy będą jeszcze lepsze. Chociaż na te dzisiejsze też nie mogę narzekać.

Słonie w kąpieli.
Oglądanie zwierząt sprawiło, że zapas czasu gdzieś mi zniknął i zacząłem się martwić, czy zdążę wyjechać przed zamknięciem bram. Za wyjazd po ich zamknięciu są podobno wysokie mandaty i wolałbym tego wariantu nie ćwiczyć na własnej skórze. Na szczęście udało się go uniknąć, mimo że jadąc w kawalkadzie kilku samochodów, dojechaliśmy do bramy parę minut po 18:00. Może w rzeczywistości bramy zamykają później, a tylko na wszelki wypadek pani podała mi wcześniejszą godzinę. Mogła pomyśleć, że taki głąb, który nie wie co to tablica rejestracyjna, może też mieć kłopoty z punktualnością albo odczytem godziny na zegarku. Lepiej go zaasekurować.

W drodze powrotnej, już jadąc kawalkadą, spotkaliśmy wałęsającą się hienę. Oczywiście nie można było się przy niej nie zatrzymać dla zrobienia zdjęcia.

Hiena
Po opuszczeniu parku pojechałem do domu, ale nie prosto tylko jakimiś bokami. Dzięki temu spotkałem ten znak ostrzegający przed hipopotamami. Dlatego warto czasami zboczyć ze szlaku. Dzięki temu możemy odkryć coś ciekawego. Jutro Park Krugera i pobudka o 6:00, czyli już za 5 godzin.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!