Park Hluhluwe-iMfolozi i mój mały kryzys

Dzisiaj musiałem wstać o 5:30. Pomimo, że miałem szansę iść spać wcześniej, to jednak swojej sowiej natury nie dałem rady przezwyciężyć i poszedłem spać dopiero o 1:00. W rezultacie nie wyspałem się zbyt dobrze i to pewnie pierwszy kamyk do ogródka z napisem "kryzys w podróży".

Samochód przyjechał po mnie prawie punktualnie. Spóźnił się zaledwie jakieś trzy, czy cztery minuty. Tłumaczyli się, że o mnie zapomnieli i już chcieli jechać beze mnie. Szkoda, że nie pojechali, bo myślę, że lepiej bym ten dzień zagospodarował. Do zapamiętania po tej wycieczce mam to, że przede wszystkim muszę zadbać o to, aby dokładnie wiedzieć jaki jest program. A dodatkowo, trzy razy zastanowić się, czy na pewno chcę wersję całodniową. Jeśli nie ma innej, to może lepiej całkiem zrezygnować, zamiast się męczyć na zorganizowanej wycieczce.

Nasze pojazdy i niebo dzisiejszego dnia.

Ale po kolei. W samochodzie, czyli na zadaszonych trzech rzędach siedzeń ulokowanych na pace dużego pickupa, siedzieli sami Holendrzy. Okazało się później, że podróżują razem od Kapsztadu. Taka objazdówka. Wyglądało na to, że przez ten czas zdążyli się już dobrze poznać. Poza naszym samochodem był jeszcze jeden, tak samo skonstruowany, z drugą częścią grupy. To typowe samochody wykorzystywane do przewozu turystów po parkach. Wśród Holendrów było sporo emerytów, kilka osób mniej więcej w moim wieku i trzy młodsze dziewczyny, z których jedna była hinduskiego pochodzenia. Była dosyć drobna, a przy tym tak nieproporcjonalnie szeroka w biodrach, że aż miała spore trudności z wejściem do samochodu. Głównie to jedna z tych młodszych mnie zagadywała, bo siedziała obok mnie. W naszym samochodzie było  9 miejsc, ale jedno było puste.

Zdjęcie złe technicznie, ale pokazuje jak to wyglądało z mojej perspektywy. 
Pierwsze rozczarowanie przeżyłem już po wyjściu z pensjonatu. Było po prostu zimno. Aż poszedłem do samochodu sprawdzić temperaturę. Było 21 stopni. Niby nie aż tak mało, ale wiał zimny wiatr i miało się wrażenie, że jest sporo chłodniej. Do tego na niebie nie było ani jednego fragmentu w kolorze niebieskim. Wszystko szczelnie spowite w różnych odcieniach szarości. Ze względu na pogodę nasz przewodnik założył osłony, które miały nas chronić przed wiatrem i w dużym stopniu chroniły. Bez nich byłaby tragedia i pewnie wszyscy chorzy. Jechaliśmy jakąś godzinę i już to wzbudziło moje wątpliwości. Jak się okazało słuszne, bo zamiast do łodzi trafiliśmy do parku Hluhluwe-iMfolozi (czyt. szluszlułe-imfloszi). Takiej mniejszej wersji Parku Krugera. Zastanawiałem się nawet wczoraj wieczorem, zamiast spać, jak to zrobić, aby do niego wjechać. Już w Polsce chciałem do niego pojechać, gdyż słynie z dużej populacji białych nosorożców. Nawet specjalnie dodałem St Lucia do planu, aby połączyć dwie rzeczy: hipopotamy i ten park. Jednak wczoraj wyglądało już na to, że nie dam rady. Przed przelotem do Kapsztadu, chcę jeszcze na jeden dzień wyruszyć w góry, ale najpierw muszę tam dotrzeć, a to też dystans około 500 km i na podróż potrzebuję cały dzień.

Holendrzy byli podnieceni widokiem zwierząt, nawet gdy były tak daleko, że nie sposób było zrobić im dobre zdjęcie.

Jak się okazało, życie spłatało mi figla i jednak trafiłem do tego parku. Chociaż na początku miałem jeszcze nadzieję, że może na chwilę i później jednak pojedziemy na tę łódź. Uprzedzając fakty od razu powiem, że nie pojechaliśmy. Gdy zamawiałem wycieczkę naiwnie zakładałem, że tu wszystkie wycieczki dotyczą hipopotamów, z których St Lucia słynie. Stąd nawet nie precyzowałem o jaką wycieczkę mi chodzi. A wyszło trochę tak, jakbym zajechał do Gdańska i chciał kupić wycieczkę po mieście, ale ostatecznie zawieźliby do Malborka. Zwiedzać zamek, który, skądinąd, wart jest zobaczenia, ale ja nie tego oczekiwałem. Zdecydowanie był to mój błąd i to jest najbardziej bolesne. Powinienem zapytać chociaż o program tej wycieczki, a nie kupować w ciemno. Bolesne było też to, że do Hluhluwe-iMfolozi mogłem pojechać sam i być wolny, a nie przywiązany do grupy obcych mi ludzi. Na dodatek była to wycieczka całodniowa, a więc nawet, gdy wrócę, to już nic więcej nie zrobię, bo za chwilę będzie ciemno. To wszystko mnie dobijało.

Holendrzy byli sympatyczni i nie można na nich złego słowa powiedzieć, ale jak to w większej grupie, zawsze ktoś albo chce czegoś, czego sami nie chcemy, albo na odwrót. W efekcie czas się trochę wlecze i można umrzeć z nudów. Przynajmniej w moim przypadku. Może, gdy ktoś nie jest tak rozpsuty tym, że sam o sobie decyduje, to byłby nawet zadowolony. Trudno mi to ocenić. W każdym razie ja nie byłem i stwierdzam, że taki sposób zwiedzania nie jest dla mnie.

W ramach wycieczki mieliśmy śniadanie i lunch. Holendrzy ledwie zajechaliśmy do parku, to już chceli jeść. Na szczęście przewodnik ich nie posłuchał i najpierw trochę nas poobwoził i trochę zwierząt pokazał. W efekcie w kilkanaście minut mieliśmy zaliczone trzy zwierzęta z Wielkiej Piątki: słonia widzianego z około 300 metrów, radośnie fotografowanego przez Holendrów, oraz jednego bawoła afrykańskiego w asyście dwóch białych nosorożców. W klasycznej Wielkiej Piątce nosorożec powinien być czarny, ale tutaj nikt się tym nie przejmował. Gdy później pytałem przewodnika, czy w ogóle tu są, to stwierdził, że tak, ale jest ich mało. Nie to co białych. Przy okazji przewodnik trochę poopowiadał. Na przykład o tym, że białe nosorożce jedzą trawę, a czarne w ogóle. Wolą liście. Nosorożce załatwiają swoje potrzeby w jednym, określonym miejscu i to miejsce, jest środkiem ich terytorium. I inne podobne ciekawostki, które moim zdaniem lepiej przeczytać samemu, o ile ktoś na prawdę tym się interesuje. Bo tak nie wiadomo, czy przewodnik czegoś nie miesza.

W końcu śniadanie się odbyło. Nic specjalnego, ale w tych warunkach ujdzie.

Miejsce piknikowe w parku. Co ciekawe, wcale nie ogrodzone.

Śniadanie w parku. W tle czarnoskóry przewodnik, a w niebieskim moja sąsiadka. 
Lunch był już sporo gorszy. Zimne mięsa to nie dla mnie. Nie przepadam. Było coś przypominającego klopsy, ale gorsze w smaku niż nasze i kawałki pieczonego kurczaka. Do tego dwie sałatki i suche, lekko słodkie i mocno pogniecione bułki. Do popicia był bardzo słodki "sok" z winogron w dużym kartonie. Do soku były metalowe kubki. I jeszcze po jednej, małej wodzie dla każdego. Generalnie biednie. Zwłaszcza, że wiem, że w RPA można całkiem dobrze zjeść.

Bawół afrykański. Podobno są bardzo niebezpieczne, bo atakują bez ostrzeżenia.

Widok na rzekę iMfolozi.

Pumba z filmu "Król lew", czyli guziec.

Nosorożce białe, czyli trawożerne i łatwiejsze do spotkania.
Niestety większość zdjęć ze zwierzętami, poza guźcami, musiałem powiększyć, co wcześniej zrobiłem tylko raz, w przypadku orła. Tutaj było to koniecznością, bo cieżko byłoby stwierdzić, co fotografowałem. 

Tego zwierzaka też nie musiałem powiększać. Nie wiem tam robiły osły, ale było ich tam trochę. Zdaniem przewodnika z osłami spokrewnione są zebry i nawet robiono próby wykorzystania ich do pracy, podobnie jak osłów. Jednak zebry okazały się zbyt słabe.

Nosorożec na spacerze.

Bawół afrykański i białe nosorożce po powiększeniu.

I bez powiększenia, bo tu były dosyć blisko.

Śpiąca lwica po powiększeniu.

Śpiąca lwica bez powiększenia. Widać, że nie jest łatwo ją wypatrzyć.  Przewodnicy wymieniają się informacjami, gdzie szukać lwów, a że te cały dzień śpią, to potem łatwo kolejnym grupom je pokazywać. 

Młody samiec lwa (powiększony).

Młody samiec lwa (powiększony).

Młody samiec lwa (powiększony).

Ptak, którego nazwy nie pamiętam, chociaż przewodnik podawał (powiększony).

Ten sam ptak w locie (powiększony).

Dowiedziałem się, że te antylopy to impale. Zdaniem przewodnika impalę nazywają też McDonald, gdyż linię na jej zadzie przypominają literę M znajdującą się w logo tej sieci.

Tu nawet nie wiem co jest. Poszukajcie sami.

Widok na park.

Poroża w obozie.

Rodzinka guźców. Niepełna, bo nie ma taty. Ale podobno samiec guźców, gdy jeszcze są mniejsze, to stoi na straży i broni gniazda rodzinnego.

Pumba (guziec) z małymi znalazła się w obozie. Podobno z miotu czterech małych przeżywa najwyżej jeden, gdyż maluchy guźców są łatwym celem wszystkich drapieżników. 

Przewodnik stwierdził, że może samica przyszła do obozu, bo czuje, że tu nic nie zagraża jej małym.

Samica guźca.

Karmienie małych guźców.

W St Lucia jest sporo małp. Biegają po mojej ulicy i walczą ze sobą, ale ludzi się boją i zaraz uciekają, gdy tylko się podchodzi.

Wejście na plażę. Po powrocie z super wycieczki pojechałem tam, aby poczuć chociaż trochę klimatu tego miejsca. Ludzi już praktycznie nie było. Kąpać się nie można, bo są duże fale i silne prądy. Przynajmniej w tym miejscu.

Wydma.

Ocean Indyjski.

Plaża w St Lucia jest całkiem spora i fajna. W słońcu wyglądałaby zapewne bardzo ładnie.

Fale na oceanie. Były naprawdę spore, ale przez brak perspektywy trudno to dostrzec.
Jutro jadę w kierunku parku Royal Natal i Gór Smoczych, czyli Drakensberg. Mam do przejechania około 500 km. Albo trochę ponad, jeśli pojadę przez Durban, albo trochę mniej, jeśli pojadę mniejszymi drogami. Zobaczymy.

Lokalny napój. Bardzo tu popularny. Landrynkowo słodki i raczej nie bardzo nadający się do picia. Może do drinków byłby dobry, bo kolor ma oryginalny.

Komentarze

  1. Chociaż dało się to zielone pić? :-) Trzymaj się i pozdrawiamy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Raczej nie bardzo, ale próbowałem i po pierwszej szklance się nie podałem ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!