Dzisiaj musiałem pożegnać Kapsztad i ruszyć dalej w nieznane. Spać poszedłem o 2:00, a wstałem o 7:00, więc za bardzo się nie wyspałem. Jakoś długo się guzdrałem, bo poranna toaleta, śniadanie, pakowanie i ogarnianie mieszkanka sprawiło, że zrobiła się 8:05. Natalie usłyszała, że wychodzę i zaraz wyszła mi na przeciw. Oddałem jej klucze i podziękowałem za gościnę. Natalie życzyła mi szczęśliwej drogi ku następnej przygodzie. Nad ostatnim słowem chwilę się zastanawiała, więc spróbowałem podpowiedzieć jej "...ku następnemu celowi". Okazało się jednak, że zobaczyła we mnie poszukiwacza przygód, a nie kogoś, kto podróżuje z miejsca na miejsce.
Miałem sporo szczęścia, że trafiłem do tego mieszkania, bo to naprawdę bardzo sympatyczna rodzina. Siostra Marka przeniosła się do Anglii i próbuje zrobić karierę w branży muzycznej, ale na razie się nie przebili. Zespół to trio i nazywa się Politik. Siostra Marka śpiewa i gra na klawiszach, a jej chłopak, albo już mąż (nie zapamiętałem), gra na gitarze.
Poniżej ich piosenka pt. I can't stay, czyli "Nie mogę zostać":
Z kolei Marek ma w domu puchary za osiągnięcia w piłce nożnej, w tym dla najlepszego strzelca, ale gdy go o to pytałem, to tylko machnął ręką. W tenisa też gra i też coś tam zdobył, ale dużo lepszy jest jego brat, który przeniósł się do Niemiec i zdaje się, że tam uczy gry. Ojciec i mama są z kolei wielkimi fanami Blackburn Rovers. W pokoju, w którym graliśmy w ping-ponga, wisiały trzy koszulki, w tym jedna, w której grał Alana Shearer. Mama Marka zdobyła też autograf Shearera na klubowej czapce. Marek przesłał mi przez WhatsApp zdjęcie całej rodziny. Na tę okazję wszyscy założyli polskie koszulki. Tylko ja jeden takiej nie miałem, bo tym razem nie zabrałem.
Po oddaniu kluczy ruszyłem ku pierwszemu z celów na dzisiaj, tudzież ku kolejnej przygodzie. Miejscem, do którego chciałem dotrzeć w pierwszej kolejności, była kolonia pingwinów znajdująca się w Stony Point. Jechałem głównie wzdłuż brzegu oceanu i widoki były niesamowite. Po prawej stronie miałem ocean, a po lewej niekiedy prawie pionowe skały. Niczym w grze komputerowej, którą pamiętam z bardzo dawnych czasów. Po odłamkach leżących na drodze widać było, że znaki drogowe ostrzegające przed możliwością spadania kamieni nie mówią tylko o jakiejś hipotetycznej możliwości, lecz o czymś namacalnym. Na szczęście żadnym kamieniem nie oberwałem.
Droga wijąca się nad brzegiem oceanu
Kolonia pingwinów w Stony Point jest mniej znana niż ta na Boulders Beach, chociaż prawdopodobnie równie liczna. Jednak tutaj pingwiny trochę lepiej się maskują. Wstęp jest płatny i kosztuje R25, Wild Card nie jest honorowana. Całość ma dużo mniejszy rozmach niż przy Boulders Beach. Gdy tam byłem, to trochę wiało i było chłodno. Aż założyłem polar. Może było mi zimniej również dlatego, że po dużej dawce słońca wczoraj i krótkim śnie, nie czułem się całkiem zdrów. Ale gdy jest się samemu, to nie można się nad sobą roztkliwiać.
Budka poboru opłaty za wejście na teren kolonii pingwinów w Stony Point. Część pingwinów można było zobaczyć nawet bez wchodzenia dalej.
Pingwiny ze Sony Point
Pomost, z którego ogląda się pingwiny.
Gromadka pingwinów na skałach.
Dwaj koledzy z kolonii.
Iść się wykąpać, czy powygrzewać na słońcu? Oto jest pytanie!
Te wolą się powygrzewać.
W tej toni są takie, które wybrały kąpiel. Swoją drogą nie tak łatwo im odpłynąć, bo fala cofa je do brzegu.
A ten w chwilę póżniej poszedł do wody.
Wieżyczka w oddali pochodzi z czasów połowów wielorybów. Nie do końca wiadomo, do czego służyła wielorybnikom. Podejrzewa się, że może wypatrywano z niej powracających statków, aby dać sygnał przetwórni na lądzie, aby była gotowa na przyjęcie dostawy.
Ten pingwin postanowił trochę się pogimnastykować. Albo tylko się przeciągał.
Jakieś inne zwierzątko też tam było. Podobnie jak przy Boulders Beach.
Pingwin idzie do opery, więc założył frak.
Kto policzy pingwiny na tym zdjęciu?
Co ten ocean taki wzburzony?
Po drodze ze Stony Point odwiedziłem miasteczko Hermanus, które jest popularnym miejscem do obserwowania wielorybów. Tutaj można to robić z brzegu. Niestety, nie o tej porze roku. Miasto wygląda trochę jak kurort dla turystów. W restauracjach siedzą praktycznie sami biali ludzie.
Hermanus. Miasto dla lubiących oglądać wieloryby z brzegu.
Hermanus.
Jedna z ławek dla oglądających wieloryby.
Widok na miejsce przyciągające wieloryby.
Zadbane miasteczko.
W Hermanus koncertowali podobni cymbaliści jak w Cape Town.
Niektórzy, mimo nieodpowiedniej pory, liczyli na zobaczenie jakiegoś wieloryba.
Moim następnym punktem miał być rezerwat przyrody Walker Bay Nature Reserve, który wypatrzyłem na Google Maps. Miał bardzo dobre recenzje i wydawał się być po drodze, więc postanowiłem do niego zajechać. Niestety musiałem się poddać, bo droga nie była odpowiednia dla mojego samochodu. I tak przejechałem blisko 20 km po szutrze wzniecając za sobą tuman kurzu. Zrezygnowałem, gdy droga stała się tylko śladami wyznaczonymi przez przejeżdżające samochody, a po bokach były skarpy wysokie na przynajmniej pół metra. Gdybym na takiej drodze spotkał kogoś z naprzeciwka, to nie miałbym jak zjechać moim Polo. Kilkanaście metrów musiałem się cofnąć z tej drogi i to już było wyzwanie. Droga akurat skręcała i jadąc do tyłu trudno mi było wcelować idealnie w jedyną trasę przejazdu. Ale udało się i przestawiłem nawigację na kolejny punkt programu, czyli tytułowy Koniec Afryki.
Fragment szutrowej drogi, którą próbowałem dotrzeć do Walker Bay Nature Reserve. Tu akurat dosyć szerokiej, dlatego mogłem się zatrzymać i zrobić to zdjęcie.
Końcem Afryki nazwałem jej najdalej na południe wysunięty punkt. Jak się okazuje nie jest to wcale Przylądek Dobrej Nadziei, lecz Cape Agulhas, czyli Przylądek Igielny. W tym miejscu jest też umowny punkt styku Oceanu Indyjskiego z Atlantykiem. W okolicy roiło się od wędkarzy. Sporo było terenówek, głównie pickupów w typie Toyoty Hilux. Każda z nich była wyposażona w pokaźny arsenał bardzo długich wędek. Jeden z samochodów miał swój arsenał przyczepiony z przodu, przed maską. Wszystkie wędki stały pionowo i cały pojazd wyglądał przez to niesamowicie. Sporo samochodów ciągnęło też dosyć duże łodzie. Wśród zwiedzających był chłopak w koszulce z orłem na piersi, ale był razem z innym gościem, który nawijał po angielsku, więc nie wiem, czy był to Polak. Za to wczoraj na Górze Stołowej była cała wycieczka Polaków. Odniosłem też wrażenie, że słyszałem polską mowę, gdy zabierałem się do odjazdu z Stone Point. Polacy dotrą wszędzie!
Jeden z wędkarzy niedaleko Przylądka Igielnego.
Pomost prowadzący do przylądka spod okolic zabytkowej latarni morskiej.
Widoki w okolicy Przylądka Igielnego.
Tradycyjnie wzburzone fale ocena. W tym miejscy chyba jeszcze Indyjskiego.
Zabytkowa latarnia morska i samochód policyjny patrolujący okolicę.
Dla uatrakcyjnienia tego miejsca, które nie jest tak spektakularne, jak Przylądek Dobrej Nadziei, umieszczono przestrzenną mapę kontynentu afrykańskiego.
Na pierwszym planie widać Góry Smocze, trochę dalej jest Kilimandżaro, które z tej perspektywy wydaje się niższe niż Drakensberg.
Przylądek Igielny i umowna granica oceanów.
Okolice przylądka, to głównie nieprzyjazne skały.
Kolejka do pamiątkowego zdjęcia. Może przez to, że dzisiaj jest sobota, ludzi było całkiem sporo.
Roślinność przylądkowa.
Spod przylądka pojechałem prosto do mojego nowego lokum. Prawdę mówiąc, byłem już wykończony. Droga była praktycznie pusta i jechałoby się dobrze, gdybym nie musiał uważać, aby nie zasnąć. Jeszcze w Heramanus odwiedziłem sklep i kupiłem jakiegoś energetyka oraz małe pudełko biltongów, tym razem wołowych. Jednak pod koniec energetyk już nie działał i było ciężko. Sceneria w tych okolicach to głównie pola. Już jest po zbiorach i na części rżysk pasły się owce, ogolone z wełny. Widać, że to obszar rolniczy. Podejrzewam, że afrykanerski. W Swellendam mieszkają głownie biali. Jedynie przed monopolowym widziałem grupkę czarnoskórych. Część z nich wyglądała na bezdomnych. Postanowiłem się przejść, bo nie chciałem ruszać samochodu. Przeszedłem kawałek w głąb miejscowości w poszukiwaniu jakiejś dobrze wyglądającej restauracji. Ostatecznie wyszło mi na to, że najlepiej wyglądała ta położona najbliżej mojego pensjonatu. Cofnąłem się do niej, ale okazało się, że wszystkie stoliki są zarezerwowane. Starszy biały mężczyzna polecał mi inną restaurację, ale już mi się nie chciało ponownie iść w głąb miasteczka i wróciłem do mojego domku. Zadowoliłem się biltongiem i kanapkami z tostowego chleba z dżemem.
Mój pensjonat w Swellendam. Widok sprzed mojego domku.
Mój domek. Raczej skromny, ale to tylko na jedną noc.
Musiałem się wciskać pomiędzy pickupa, a drzewo. Przed samochodem, jest niewidoczne na zdjęciu ogrodzenie, a po prawej brama wjazdowa. Krótko mówiąc ciasno.
Ulica, przy której znajduje się pensjonat.
Kolorowy domek w Swallendam.
Na koniec trochę zdjęć z rolniczej części RPA, zrobionych telefonem w czasie jazdy.
Dotarłem do Miami. Nie obyło się bez przygód, a właściwie jednej przygody. bo dużo nie brakowało, a nigdzie bym nie poleciał. Na autostradzie był wypadek i niemalże tuż przed bramkami w Rusocinie utknęliśmy na godzinę w korku. W efekcie na lotnisko dotarłem na godzinę przed wylotem, czyli na pół godziny przed zamknięciem bramki. Pozostała część podróży upłynęła już spokojnie. Lot do Warszawy był bardzo krótki, czego nie można powiedzieć o locie do Miami. Ten trwał nieco ponad 10 godzin. Leci się trochę na około, nad Anglią i Irlandią w stronę Grenlandii i później nad oceanem, wzdłuż wybrzeża, leci się na południe. Wszystko przez pąd strumieniowy nad Atlantykiem, który pomaga samolotom wracającym do Europy, a mocno przeszkadza tym, które tam lecą. Ekonomiczniej jest nadłożyć trasy niż z nim walczyć. Link do filmiku, który nagrałem: https://photos.app.goo.gl/DV6E2GjfPCEJtTP46 Jak możecie zobaczyć, w systemie rozrywki LOT-owskiego Dreamlinera jest mnóstwo filmów, więc można zab...
Wśród turystycznych atrakcji Miami na pierwszym miejscu wymienia się dzielnicę kubańską zwaną Little Havana, położonej przy Calle Ocho, czyli 8. ulicy. Na drugim murale w Wynwood. Po dzisiejszym dniu wiem, że jedynymi prawdziwymi atrakcjami Miami są plaża w Miami Beach, South Pointe i w ogólności okolice sąsiadujące z oceanem. Tam jest naprawdę ładnie. Wieżowce Downtown też robią robotę. Zdjęć narobiłem dzisiaj tyle, że ciężko mi było zdecydować, które z nich wybrać. Dzień zacząłem od spaceru właśnie w stronę Downtown, od którego Brickell jest rozdzielone rzeką Miami. Skoro jest rzeka, to muszą być mosty, więc poszedłem w kierunku jednego z nich. Robię sobie spokojnie zdjęcia, a tu rozlegają się sygnały jeden po drugim. Okazało się, że to na mnie, bo most był zwodzony, a ja stałem na części, która miała iść w górę. Z rana było sporo chmur. Może to i dobrze, bo słońce tak nie przygrzewało i mogłem powoli się przyzwyczajać. To ten most, którego otwarcie przyblokowałem. Estakady i wieżowc...
Bohater dnia. Moja droga na lotnisko. Widać przejście nadziemne, którym musiałem przejść na drugą stronę. Później jeszcze idzie się przez parking i już mamy terminal. Wcześniej jeszcze jakieś 100-200 m szedłem boczną uliczką, aby dotrzeć do tej głównej. Zgodnie z planem poszedłem na lotnisko na piechotę i zgodnie z ostrzeżeniem José padał deszcz. Mam parasol i pokrowiec na plecak, więc nie był to duży problem. Droga, oczywiście była w pełni bezpieczna. Zresztą, kto by się martwił, gdyby zobaczył jak tu cenią bezpieczeństwo. Nie opisałem tego wczoraj, ale zaraz po przylocie do Guayaquil, idąc korytarzem weszliśmy do stosunkowo małego pomieszczenia, gdzie po rogach stali rozstawieni zamaskowani żołnierze, w strojach bojowych. Wszyscy z bronią długą, z lufą lekko w dół i ręką na spuście. Później, w sali kontroli paszportowej, jeszcze dwóch takich stało, ale już bez długiej broni. I jak tu się bać, jak widać gołym okiem, że musi być bezpiecznie. Moje śniadanie na lotnisku...
Piękny głos ma dziewczyna..
OdpowiedzUsuńWiadomo, w końcu ma polskie geny 😉
Usuń