Powrót do Johannesburga

Dzisiaj był ostatni dzień, w którym prowadziłem samochód po lewej stronie. Przynajmniej póki co.

Obudziłem się trochę przed budzikiem, który ustawiłem na 7:15. Spalem dosyć niespokojnie. Podejrzewam, że w związku z zadaniami logistycznymi, które mnie czekały. Zwłaszcza samolot jest stresujący, bo nie można się spóźnić. O śniadanie już się nie domawiałem. Zadowoliłem się kawą. Parking tym razem miałem przed budynkiem pensjonatu, bez ogrodzenia. Podobnie jak w St Lucia. Tylko St Lucia to mała miejscowość żyjąca z turystyki, a teraz byłem na przedmieściach Kapsztadu. Było to o tyle niepokojące, że aby wejść do budynku pensjonatu, za każdym razem trzeba było otworzyć kratę. Panie pilnowały, aby krata zawsze była zamknięta. Nawet, jak wyszedłem do samochodu po bagaże, to na tę chwilę zamknęły kratę. Bezpieczeństwo przede wszystkim. Oczywiście pensjonat informuje, że nie ponosi żadnej odpowiedzialności ani za samochód, ani za to co się w nim znajduje. Ostrzeżenia o nie ponoszeniu żadnej odpowiedzialności za nic, są w tym kraju bardzo popularne. Można je spotkać na każdym kroku. Nawet przy ruchomych schodach.

Na szczęście samochód stał cały i zdrowy. Zamiast na parking ustawiłem nawigację na stację przy lotnisku, aby zatankować samochód i oddać go z pełnym bakiem, czego wymaga umowa. Ze stacji wyjechałem w złą stronę i miałem jeszcze okazję poćwiczyć skręty w prawo w ruchu lewostronnym. Na szczęście w tych okolicach ruch był niewielki. Zajechałem na parking, z którego odbierałem samochód, ale moje miejsce D3 było zajęte. Postawiłem więc samochód na innym miejscu i poszedłem do biura Bidvest Car Rental, gdzie zobaczył mnie ochroniarz i postanowił mi pomóc. Był przekonany, że nie mogę znaleźć auta i prowadził mnie do miejsca D3. Po drodze wyjaśniałem mu, że nie o to mi chodzi, ale i tak zaprowadził mnie do miejsca D3 i tryumfalnie pokazał samochód. Dopiero, gdy mu pokazałem, gdzie stoi mój, to skumał, że chcę go oddać. Pokazał mi wtedy, gdzie mam jechać, bo samochody oddaje się w innym miejscu. Sama procedura przebiegła bardzo sprawnie. Dużo szybciej niż przy odbieraniu i podobnie szybko jak w Hertz w Johannesburgu. Facet spojrzał tylko na licznik i byle jak obejrzał samochód z zewnątrz. Dużo mniej dokładnie i szybciej niż ten, który mi go oddawał. Tamten może też nie miał na początku takiego zamiaru, ale że ja sam zacząłem szukać różnic pomiędzy tym, co miałem na zaznaczone jako rysy, a rzeczywistością, to się przyłożył i znalazł tego tyle, że sam bym nie był tak dokładny. Muszę jeszcze dodać, że miałem szczęście odbierając samochód w Cape Town, bo praktycznie zostałem obsłużony bez kolejki. Teraz do Bidvest było relatywnie mało ludzi, ale do bardziej popularnych wypożyczalni kolejki miały po kilkanaście metrów.

Spodziewałem się, że procedura oddawania samochodu zajmie mi więcej czasu, ale skoro zostało mi go sporo, to zdecydowałem się zjeść coś na lotnisku. Za sporego burgera z serem i pomidorem w placku pita, frytki i coca-colę zapłaciłem w Steers nieco ponad R60, czyli nie aż tak dużo, jak na lotnisko. Potem poszedłem chwilę posiedzieć na tarasie obserwacyjnym. Miejsca obok mnie okupywały dwie dziewczyny z pobliskiego Wimpy próbujące spać w tym spokojnym miejscu. Były w strojach służbowych. Później przyszła do nich koleżanka z dużą butlą coca-coli i jakimś jedzeniem. Nie wiem, czy tak się tu pracuje, czy były po pracy i nie miały jak wrócić do domu. Trudno to stwierdzić.


Lotnisko w Cape Town.

Taras widokowy. Do startu przygotowuje się samolot South African Airlines.

Już w samolocie. Wóz techniczny przy silniku.

Ostatnie spojrzenie na Kapsztad.

Przez te góry przedzierałem się wczoraj jadąc do Franschhoek.

Lot minął bez specjalnych emocji. Tym razem aż tak mi się nie dłużył, jak ten w drugą stronę. Siedziałem przy oknie i miałem obok jedno miejsce wolne. Dalej siedziała biała dziewczyna, która ewidentnie chciała sobie pogadać, ale z moim angielskim, a do tego w samolocie, gdzie ledwo słychać swoje myśli, nie było na to szans. Nie byłem w stanie jej usłyszeć, a co dopiero zrozumieć, co do mnie mówiła. Było to przy okazji żartów któregoś ze stewardów, więc pewnie tylko je komentowała. Chociaż na koniec steward zachęcał też, aby się lepiej poznać, bo kulula.com, to jedna wielka rodzina. Dziewczynę obok bardzo to uszczęśliwiło, ale z lepszego poznania wyszły nici.

Tym razem nawet trochę tych żartów zrozumiałem. Steward zaczął od przestawienia się. Mam na imię x, a na nazwisko Gupta. I wszyscy w śmiech. Steward był pochodzenia hinduskiego, więc może imię miał takie, jak któryś z braci Gupta, czyli właścicieli koncernu Bidvest, który opanował RPA za czasów prezydenta Zumy. Na lotniskach sporo sprzętu ma napis Bidvest, albo Bidair i logo koncernu. Później, przy okazji instrukcji zapinania pasa, prosił o uwagę tych, którzy lecą pierwszy raz oraz blondynki. I dalej w podobny sposób coś dorzucał od siebie podczas prezentacji zasad bezpieczeństwa.

Mogłem kontrolować na bieżąco stan skrzydła Boeinga 787-800.

Poniżej okrągłe pola. Wczoraj obok takich przejeżdżałem. Zdziwiłem się, że były na mocno pofałdowanych terenach. Z góry wydają się płaskie.

Po drodze wypatrzyłem kolejną kopalnianą dziurę w ziemi.

Przed wylądowaniem kapitan tradycyjnie podaje pogodę. Tym razem padły określenia rainy weathershowers, co oznaczało, że w Johannesburgu może padać. Nie byłem za bardzo na to przygotowany. W planie był spacer ze stacji do Isibaya House, niepozornego, 10-piętrowego wieżowca, w którym na ostatnim piętrze wynająłem pokój. W Kapsztadzie były 33 stopnie i ani jednej chmurki, a tu taka przykra niespodzianka. Nawet pelerynę upchnąłem wczoraj gdzieś w walizce. Pomyślałem, że może trzeba będzie wziąć Ubera.

Przy lądowaniu było widać, że pas startowy jest jeszcze lekko mokry, ale gdy dotarłem do jakiegoś okna, było już sucho. Tylko niebo wciąż było zasnute chmurami. W międzyczasie odebrałem bagaż i oddałem go do lotniskowej przechowalni, która okazała się być dosyć droga. Za przechowanie walizki do jutra, maksymalnie 19:00, zapłaciłem R160. Na dodatek przyjmowali tylko gotówkę. Dobrze, że jeszcze tyle miałem. Później poszedłem do toalety i przy tej okazji ubrałem swój ukryty porfel, który nosiłem tylko pierwszego dnia i potem miałem go przy sobie jedynie podczas spaceru po dzielnicy Bo-Kaap. Chociaż już nie jestem pewny, czy na pewno go wtedy założyłem, ale mam nadzieję, że jakieś minimalne podstawy bezpieczeństwa zachowałem. Następnie udałem się na lotniskową stację kolejki Gautrain, pełniącą rolę lokalnego metra. Bilet z lotniska kosztuje R170, czyli też nie miało. Gdyby jechać z następnej stacji, która wcale nie jest daleko, bilet kosztowałby już tylko R34. Problemem jest to, że pomiędzy oboma stacjami jest skomplikowany węzeł autostradowy, który ciężko pokonać na piechotę. Ale da się. Czytałem gdzieś wpis jakiegoś Polaka, który twierdził, że przechodził przez autostrady i dotarł do tej stacji. Chcieć to móc.


Widok z okna lotniskowej stacji Gautrain.

A to i sam pociąg. Duma mieszkańców Johannesburga i Pretorii, bo tam też można nim dojechać. Dla ubogich mieszkańców, ten pociąg jest za drogi, nawet nie tylko z lotniska. Dla nich są inne, tańsze pociągi, które dla białych są podobno zbyt niebezpieczne. 

Gautrain wymaga kupienia specjalnej doładowywanej karty. Można to zrobić w automacie i tak też zrobiłem. Na szczęście można było płacić kartą. Pociągiem Gautrain chciałem pojechać do stacji Park, której pełna nazwa to Johannesburg Park Station. Aby tam dojechać musiałem przesiąść się na stacji Sandton, czyli w znanym mi już miejscu, ale tym razem byłem tylko w podziemiu.

Gdy już dotarłem do celu, to szedłem za tłumem i wyszedłem nie z tej strony stacji, co chciałem. Tak to jest, gdy nie czyta się oznaczeń. Na tę stronę nawet nie chciałem się zapuszczać, bo wydawała mi się zbyt niebezpieczna. To już jest praktycznie Hillbrow. Na dodatek w pierwszym momencie chciałem iść akurat prosto do tej dzielnicy. Ale nie wyglądało tam za dobrze, więc wyciągnąłem telefon, aby się zorientować, którędy najlepiej obejść ten dworzec. Wtedy stwierdziłem, że bezpieczniejsze powinno być obejście go od zachodu. Tak też zrobiłem. Klimat obok lotniska był nieciekawy. Trzech facetów obsikiwało metalowy płot otaczający parking, a po drugiej stronie dosyć szerokiego chodnika jakaś kobieta sikała w kucki przez spodnie. Ewidentnie było już coś z nią nie tak. Do tego pełno śmieci i smród. Na szczęście po minięciu terenu dworca i wejściu między budynki było już nieco lepiej. Śmieci też były, ale już nikt nie sikał i aż tak nie śmierdziało. Gdy przedostałem się na właściwą stronę, to już wiedziałem jak iść.

Ulica w pobliżu stacji Johannesburg Park. Pozornie ładnie i kolorowo, ale budynek na przeciwko straszy brakiem okien.  

Budynek ratusza miejskiego. Chwilę wcześniej dogoniłem parę dwóch białych chłopaków, ewidentnie też turystów, bo jeden z nich zrobił też zdjęcie ratusza telefonem. Nie mieli żadnych plecaków, ani toreb, czy walizek. Ja miałem plecak i idąc za nimi czułem się trochę bezpieczniejszy. Nie byłem już sam. Poza tym zdjęciem już więcej nie wyciągali telefonu.

A ja jeszcze fotografowałem ulice. Tutaj, za przejściem dla pieszych, leży sterta śmieci. Całkiem spora.

Charakterystyczny przystanek autobusowy. Chyba też należy do Gautrain i można używać tej samej karty.


Plac Gaudiego. W tym miejscu dwaj chłopacy, za którymi szedłem, skręcili w lewo, a ja musiałem iść prosto i w prawo.

Charakterystyczny budynek, za którym miałem skręcić, ale skręciłem przed nim, w Main Street, bo było ładniej.

Przed budynkiem widocznym na poprzednim zdjęciu stały te dwa wagoniki. Możliwe więc, że to budynek jakiejś kompanii wydobywczej. Google nic o nim nie mówił.

Muszę przyznać, że na Google Street View lepiej mi to wszystko wyglądało niż jest w rzeczywistości. Myślałem, że teren CBD, czyli Central Business District, został już w miarę doprowadzony do porządku, ale widać, że tak się jeszcze nie stało. Poza wszechobecnymi śmieciami zwracają uwagę opuszczone budynki, pozamykane rolety sklepów i nierówne chodniki. W jednym momencie chodnik z w miarę równo ułożonej kostki zamienił się w taki, w której było mniej bruku niż ziemi. Ktoś pewnie zabrał część kostki i trzeba było sobie radzić tym co zostało. Typowe są też otwory studzienek bez pokryw, za to z śmieciami w środku. Trzeba uważać, aby w coś takiego nie wpaść.

Zakwaterowanie poszło sprawnie. Pani już na mnie czekała. Dostałem klucze, więc mogłem zostawić wszystko w pokoju i ruszyć na miasto. Ostatecznie poza gotówką wziąłem też kartę, bo po zapłaceniu za przechowalnię za dużo gotówki mi nie zostało. Nie brałem już ukrytego portfela, a kartę schowałem między chusteczkami higienicznymi. Zawsze jest jakaś szansa, że gdyby chcieli mnie obrabować, to chusteczek nie wezmą.

W oddali widać już mój wieżowiec. To ten szary budynek po lewej, zwrócony do mnie frontem.

Skrzyżowanie w okolicy.

Za tą kupą ziemi jest wejście do Isibaya House.

A to już mój pokój.

Jest też aneks kuchenny, ale naczyń ani garnków żadnych nie ma.

I łazienka.

Jako cel wybrałem sobie wieżowiec Carlton Centre, który szczyci się mianem najwyższego w Afryce. Obecnie należy on do firmy Transnet, której logo znajduje się na budynku. Jedną z atrakcji turystycznych w tym miejscu jest wjazd na 50 piętro tego wieżowca, co szumnie nazwano Top of Africa, czyli szczyt Afryki. Trochę miałem kłopotów, aby tam trafić, bo najpierw poszedłem do biur Transnetu. Tam pani skierowała mnie na dół jakimiś bocznymi schodami. Schody były ruchome, ale nieruchome. Na dodatek z dwóch, które prowadziły na dół, jedne były zagrodzone. Drugimi, wąskimi na jedną osobę, cały czas wchodzili ludzie. Wyglądali na trochę zdziwionych, że ja chcę schodzić tędy w dół. Póżniej się okazało, że szerokie wejście było przez dolny poziom galerii handlowej, w której nawet byłem, ale od razu poszedłem do biur Transnetu. Po wizycie na 50-piętrze, poszedłem do baru McDonald's, którego wcześniej wypatrzyłem w tej galerii i już do domu. Zbliżała się 18:00, a to już trochę późno na samotne spacery. Chociaż było jeszcze widno. Biura kończą pracę o 17:00 i potem życie powoli zamiera. Po drodze jeszcze tylko wszedłem do sklepu Woolworths.

Widoki ze spaceru już bez plecaka. Po lewej widać jakiegoś złotego cielca. Zagospodarowanie kwietników też pozostawia sporo do życzenia.

Ludzie z przodu wracają z pracy.

W tle cel mojej wycieczki, a na pierwszym planie nieco sfatygowany chodnik.

Ruch jest dosyć spory, ale można przechodzić na czerwonym świetle. Często wręcz trzeba.

Budynek w tle jest ewidentnie opuszczony. Ma zamurowane okna, aby nie stanowił schronienia dla bezdomnych  i innych ludzi, którzy chętnie by go przejęli.

Chwilami jest nawet ładnie, ale wystarczy przejść kilka kroków dalej, albo nawet dokładniej przyjrzeć się szczegółom, aby zobaczyć, że jednak do dobrego, to tu jeszcze dużo brakuje.

Łącznik, który umożliwia przejście z jednego budynku do drugiego bez wychodzenia na ulicę. 

Centrum handlowe przyklejone do wieżowca Carlton Centre należącego do obecnie do Transnetu. W środku są ruchome schody, z których część nawet działa. Ale nie wszystkie i wchodzić na górny poziom trzeba już o własnych siłach.

Widok na galerię Small Street. Na YouTube można znaleźć filmik z 2018 r., na którym w tej galerii okradają w biały dzień białego mężczyznę. Nagle podbiega do niego trójka złodziei, przewracają go na ziemię i opróżniają kieszenie.

Po prawej windy w najwyższym wieżowcu Afryki. Już na 50 piętrze.

Ze mną przyjechała akurat para starszych turystów z przewodnikiem. Dzięki temu mogłem trochę posłuchać, co im mówi. Gdyby nie oni, to byłbym tam sam. Dopiero później przyjechała kolejna para.

Wnętrze Carlton Centre jest trochę zaniedbane i widać, że już stare. Podobnie, jak całe CBD.

Widoki z Top of Africa, czyli 50. piętra Carlton Centre. Plac po lewej to plac Gandhiego.

Po prawej charakterystyczny budynek pomalowany we flagę RPA. Przewodnik coś mówił, że to pomysł jakiejś żony prezydenta. Może Mandeli? Bo raczej nie Zumy.

Wieża telewizyjna w dzielnicy Hillbrow, która za czasu apartheidu była ekskluzywną dzielnicą tylko dla białych.

Budynek w oddali po prawej, przypominający wieżę z czerwonym zwieńczeniem z reklamą Vodafone to oryginalny w formie apartamentowiec wybudowany w czasach apartheidu, a później przejęty przez świat przestępczy. Teraz został odbity z rąk przestępców i ponownie pełni rolę apartamentowca. Budynek jest w kształcie walca i w środku jest pusta przestrzeń. Na jej dole jest nieregularna skała. Korytarze są umieszczone po wewnętrznej stronie, a mieszkania po zewnętrznej. Z korytarzy jest widok na wewnętrzną studnię, która, jak podejrzewam, pochłonęła życie wielu osób.

Widoki z Top od Africa.

Widoki z Top od Africa.

Całe 50. piętro jest dostępne do zwiedzania. Można jej obejść dookoła.

Widoki z Top od Africa.

Pomnik na placu Gandhiego, ale Gandhi to chyba nie jest. Przynajmniej nie taki jego obraz znamy

Plac Gandhiego raz jeszcze. Tutaj łatwiej robić zdjęcia, bo jest otwarta przestrzeń i łatwiej kontrolować swoje otoczenie.

Wszedłem jeszcze do sklepu Woolworths w jakimś ładnym budynku. Sam sklep okazał się zaskakująco mały.

Większość parteru zajmują dekoracje.

I puste przestrzenie.

Poniżej kilka zdjęć zrobionych lustrzanką z balkonu w moim mieszkaniu. Wszystkie wcześniejsze zdjęcia były, z oczywistych względów, robione telefonem.

Widok z balkonu.

Skrzyżowanie pod moim oknem.

Widok w stronę Park Station.

Na wprost mam widok na nieciekawy biały budynek.

Mieszkanie jest narożne, a balkon został ulokowany na tyłach budynku.

Moje zakupy z Woolworths. Znów kupiłem lokalny napój. Tym razem ginger beer, które nie ma nic wspólnego z piwem, poza nazwą, i nie zawiera alkoholu. Za to smak imbiru jest wyczuwalny. Na pewno jest lepszy niż cream cola.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!