Muzeum motoryzacji w Franschhoek

Czas mojej wycieczki nieubłaganie się kończy. Dzisiaj przemieściłem się z farmy w okolicach George na dalekie przedmieścia Kapsztadu, a konkretnie do Kraaifontein. Mój pensjonat Villa Mariss Geusthouse już wczoraj przesłał mi link do płatności, ale nie byłem w stanie jej zrobić. Po wprowadzeniu danych z mojej karty Revolut otrzymywałem komunikat, że transakcja nie przeszła pełnej autoryzacji. Próbowałem różnymi sposobami, różne przeglądarki, internet przez WiFi i komórkowy. Wreszcie przez telefon, ale efekt zawsze był ten sam. W końcu napisałem do nich maila z informacją o problemie i z pytaniem, czy będę mógł zapłacić kartą po przyjeździe. Nie bardzo uśmiechało mi się ponowne wyciąganie gotówki.

Do rana żadnej odpowiedzi nie było. Za to, gdy odsłoniłem okno, a właściwie drzwi, to przywitał mnie paw, który stał pod moimi drzwiami. Po porannej toalecie zjadłem śniadanie i poszedłem pożegnać się z właścicielką, która akurat doglądała sprzątania pokoi w pawilonie na przeciwko mojego domku. Była bardzo szczęśliwa, że mi się u niej podobało. Mówiła, że gościła innych Polaków w październiku i ci zadali jej pytanie, które zaprzątało jej umysł. W końcu znalazła odpowiedź i postanowiła się nią ze mną podzielić. Tylko chyba jej nie zrozumiałem, bo to, co zrozumiałem, nie przystaje mi do rzeczywistości. Zrozumiałem, że pytanie brzmiało: dlaczego ludzie w Afryce Południowej tak dużo chodzą? Dziwne pytanie, bo raczej dużo jeżdżą niż chodzą. Ale odpowiedź, o ile dobrze ją zrozumiałem, pasowała do tego pytania. Właścicielka farmy uzasadniła to przywiązaniem do ziemi. Tym, że południowoafrykańczycy lubią ją poczuć. Lubią być blisko natury. Jak u niej, na farmie. Potem sobie pomyślałem, że może chodziło nie tyle o chodzenie w ogóle, ale chodzenie po szlakach? Takich, po których chodziłem wczoraj? To rzeczywiście lubią robić. Hmm... nie wiem.

Po drodze do pensjonatu wyznaczyłem sobie tylko jeden przystanek. Do tego celu było ponad 400 km, więc całkiem sporo. Prawie 300 km pokonałem jednym ciągiem. Jechałem trasą N2, która na początku była autostradą, ale bardzo szybko przestała nią być i zamieniła się w zwykłą jednojezdniową drogę. Tyle, że szerszą. Często pod górę były dwa pasy w jednym kierunku, a jeśli nie było, to kierowcy ciężarówek zwykle zjeżdżali na dosyć szerokie pobocze, umożliwiając łatwiejsze ich wyprzedzenie. Po takiej uprzejmości wypada podziękować. Robi się to w ten sam sposób co u nas, czyli włączając na chwilę światła awaryjne. Jeżeli widziałem, że ktoś jechał szybciej, to też tym sposobem pomagałem mu mnie wyprzedzić. Raz nawet puściłem samochód policyjny. Początkowo go nie poznałem, bo wyjątkowo nie świecił niczym choinka wszystkimi możliwymi światełkami. Był to duży Ford Ranger, których jeździ tu sporo. Gdy go poznałem, to pomyślałem, że jeszcze mandat dostanę za przekraczanie żółtej linii, ale ostatecznie zostałem częściowo na poboczu. Wóz policyjny mnie wyprzedził i pomknął dalej. Jedynie, aby być bardziej zgodny z przepisami, poczekał, na linię przerywaną. Normalnie, gdy jest miejsce, to nikt nie patrzy na linie.

Na części trasy trwała przebudowa i pomimo znacznego zwężenia połączonego z zakazem wyprzedzania oraz ograniczeniem prędkości, co chwilę znajdował się kolejny wyprzedzający. Ograniczenie było do 60 km/h, a kolumna, tamowana przez ciężarówkę, jechała 80 km/h. Najpierw pomstowałem na idiotów, ale jak już tylko ja zostałem za tą ciężarówką, to też ją wyprzedziłem.

W końcu przyszedł czas na krótką przerwę. Zatrzymałem się na jakiejś stacji i przy okazji zatankowałem. Karta Revolut bez problemu zadziałała, więc kłopot z płatnością za pokój nie wynikał  z jakiejś awarii Revoluta. Kupiłem jeszcze sobie później energetyka i karta ponownie zadziałała.

Ostatni odcinek był dosyć ciekawy, bo najpierw Google wysłało mnie na jakąś gruntówkę. Może z mojej winy, bo wyłączyłem pobieranie opłat. Ale gdy się zatrzymałem i próbowałem znaleźć inną trasę, to okazało się, że musiałbym sporo objeżdżać. Potem okazało się, że tą trasą pędzą nawet ciężarówki. Pierwsza jechała tak szybko i robiła przy tym tyle kurzu, że aż musiałem stanąć, bo nic nie widziałem.


Skrót Google'a.

Wokół ciągnęły się pola.

Po tym skrócie wróciłem na asfaltową nawierzchnię, ale już węższą. Do tego po jakimś czasie zaczęły się góry i serpentyny. Tutaj prędkości nikt nie ograniczał. Obowiązywał limit 100 km/h dla całej drogi. Jednak na niektórych zakrętach nawet 40 km/h podnosiło adrenalinę. Pod koniec długiej serii serpentyn, gdy już zaczynał się zjazd, wypatrzyłem punkt widokowy, na którym się zatrzymałem. Razem z trzema innymi samochodami. Dzięki temu mogłem zrobić kilka zdjęć.

Serpentyny w pobliżu punktu widokowego. Za chwilę będę nimi zjeżdżał w dół.

Widok na okoliczne góry.

W dole miejscowość Franschhoek.

Miejsce, do którego chciałem dojechać, to Franschhoek Motor Museum. Muzeum jest prywatną własnością miliardera Johanna Ruperta, którego majątek szacuje się na 5,5 mld dolarów. Według magazynu Forbes Johann Rupert jest czwartym najbogatszym Afrykańczykiem. Muzeum znajduje na posiadłości położonej kilka kilometrów za miejscowością Franschhoek. Sama miejscowość wyglądała mi na dosyć modną. W każdym razie kręciło się w niej sporo ludzi, a po obu stronach ulicy stały rzędy samochodów. Ruch pieszy był na tyle duży, że trzeba było jechać wolniej niż pozwalały na to znaki. Pomagały w tym spowalniacze, umieszczone w okolicy przejść dla pieszych. Widząc ten zamęt, straciłem ochotę, aby gdzieś stanąć i zrobić kilka zdjęć. Byłem już na to zbyt zmęczony. Podobnie było wczoraj, gdy Google, aby ominąć korek, puściło mnie przez centrum Knysny. Nawet były fajne miejsca po drodze, ale już nie miałem ochoty się zatrzymywać. Teraz trochę żałuje, ale tak to już jest, że nie można mieć wszystkiego. Trzeba wybierać.

Jak zwykle jechałem wg wskazań Google, a ten skierował mnie do bramy dla dostawców tej SPOREJ posiadłości. Już pierwszego dnia w Cape Town miałem taki przypadek, że Google skierował mnie do bramy dla dostawców centrum handlowego. Widać, że trzeba z tym uważać. Po krótkiej analizie mapy, z której nie zdążyłem za wiele wyczytać, olśniło mnie, że przecież muszą być jakieś znaki informujące o tym muzeum. Mimo, że stałem tam krótko, to dwa samochody zdążyły przez tą bramę wjechać. Wycofałem się na główną drogę i pojechałem dalej. Znaki rzeczywiście były i dotarłem pod właściwą bramę. Ochroniarz spisał moje dane, łącznie z numerem prawa jazdy i mogłem wjechać. Bilet kosztował R60, czyli taniej niż na stronie. Może przez to, że z czterech hal jedna była niedostępna, bo odbywała się w niej jakaś konferencja. Przez otwarte drzwi widziałem, że w hali stały stoliki. Samochodów tam nie było. Być może przez tę konferencję nie widziałem polskiego akcentu w tej kolekcji, którym jest Fiat 125P Sobiesława Zasady. Ale i tak samochodów było sporo. Część z nich to prawdziwe perełki, egzemplarze pochodzące z bardzo krótkich serii. Wszystkie w idealnym stanie. Gdy już wychodziłem, pani sprzedająca wejściówki powiedziała, że to tylko mały fragment kolekcji. Samochodów jest dużo więcej i co kilka miesięcy ekspozycja się zmienia.

Ford model A z 1903 r. Jeszcze przypominał powóz.

Wolseley z 1910 r. Już trochę samochód, ale buda niczym w karocy.

Ford model T z 1915 r. w wersji przypominającej autobus. Z tabliczki informacyjnej można było wyczytać, że na całym świecie sprzedano ponad 15 mln. sztuk

Austro-Daimler Bergmeister z 1935 r. Dobrze radził sobie w górach wygrywając organizowane tam wyścigi.

Rolls-Royce z 1936 r.

Mercedes Benz z 1938 r.

Fiat Topolino z 1939 r.

Hale, w których eksponowane są samochody, przypominają nieco stajnie.

Wszystko jest bardzo zadbane i cały czas kręcą się ludzie, którzy czyszczą i sprzątają.

Nawet na wycieraczkach, znajdujących się przy wejściu do każdej z hal, jest logo muzeum.

GSM Dart z 1963 r. Firma GSM była firmą południowoafrykańską.

Poza samochodami było też kilka motocykli, ale już bez opisów.

Chevrolet z 1930 r. 

Chevrolet z 1938 r.

Ford model T z 1926 r. w typowej, czarnej wersji zgodnie z słynnym zdaniem Henry'ego Forda: Twój Ford może być w dowolnym kolorze pod warunkiem, że będzie to kolor czarny.

Ford model A z 1930 r.

Kolekcja aut Alfa Romeo. Na pierwszym planie Giuletta Spider z 1962 r.

Budynek w oddali to miejsce, w którym kupuje się bilety. Wchodzi się od drugiej strony. Po  drugiej stronie jest też parking.

Kolekcja aut Porche. Na pierwszym planie Carrera GT z 2005 r.

Mercedes-Benz klasy E z 1998 r. po tuningu wykonanym przez firmę Brabus. Ten znajomo i niepozornie wyglądający samochód ma pod maską 12-cylindrowy silnik o pojemności 7255 ccm i mocy 574 koni mechanicznych. Do setki rozpędza się w 4,8 sek. Prędkość maksymalna to 330 km/h. Zbudowano tylko 15 samochodów z tym silnikiem.

Bugatti w wersji dla dzieci. Bogatych dzieci. Bardzo bogatych.

Bugatti dla dorosłych z 1925 r.

Wyścigowy Peugot. Rok nieznany.

Kolekcja samochodów Formuły 1 prowadzonych przez kierowców z RPA.  Za nimi znajduje się gablota z trofeami i pamiątkami po jednym z nich, o nazwisku John Love, który tak naprawdę pochodził z Zimbabwe. Jego historia przypomina historię Kubicy, bo też miał wypadek, w którym poważnie złamał rękę, co zaprzepaściło jego karierę. W gablocie była nawet pogięta kierownica. 

Samochód Jamesa Bonda, czyli Aston Martin.

Chevrolet Corvette. Na pierwszym planie wersja z lat 50-tych, a w głębi model z 2010 r.

Kolekcja samochodów Ferrari. Na pierwszym planie model Enzo z 2002 r. Za nim stoi model F40 z 1987 r.

Dwie ostatnie hale. Czy w tym ujęciu nie przypominają dużych stajni? Hale były rozmieszczone symetrycznie. Dwie po prawej stronie i dwie po lewej. Konferencja odbywała się w pierwszej po lewej. Od lewej strony zaczyna się także zwiedzanie.

Po wizycie w Franschhoek Motor Musem pojechałem prosto do mojego pensjonatu w Kraaifontein na przedmieściach Kapsztadu. Akurat jak wjechałem do miasta, to odpadła mi z szyby nawigacja. Udało mi się znaleźć telefon i przez chwilę jechałem trzymając go w ręku, ale musiałem zmienić bieg, więc go odłożyłem. Potem tak nieszczęśliwie go złapałem, że wyłączyłem nawigację i pozostało tylko jechać prosto, aż będzie jakieś miejsce dogodne do zatrzymania. Miałem szczęście, bo po chwili zobaczyłem słup z literą M, niczym na zadzie impali. Korzystając z okazji zjadłem od razu obiadokolację i dopiero stamtąd skierowałem się do pensjonatu. Już z przytwierdzonym telefonem. To pierwsze miejsce, w którym musiałem wpisać się do księgi i podać mnóstwo danych takich jak adres, telefon, e-mail, czy numer paszportu. Nie pamiętam, czy nie musiałem też podawać numeru rejestracyjnego samochodu. Paszport nawet sobie skserowali, co też zdarzyło mi się pierwszy raz. Za to terminala do płatności nie mieli. Właścicielka tłumaczyła się, że zrezygnowała, bo opłaty są duże, a ruch ma mały. Dlatego przeszła na rozliczenia przez bramkę na stronie internetowej. Przy niej jeszcze raz spróbowałem i znów nie poszło, więc stwierdziłem, że podjadę do jakiegoś bankomatu. Ostatecznie nie pojechałem, bo przypomniało mi się, że przecież poza Revolutem mam jeszcze normalną kartę kredytową. Tą płatność się udała, ale też nie bez kłopotu, bo musiałem kartę sim przełożyć, aby wpisać kod sms. Nie zabrałem kluczyka do wyciągania karty, ale w Komatipoort zrobiłem sobie jakiś tymczasowy z wykałaczki. Nie wiedziałem, gdzie go wrzuciłem, więc chciałem spytać na recepcji, czy nie mają spinacza, ale akurat nikogo nie było. Ostatecznie znalazłem spreparowaną wykałaczkę, wymieniłem kartę sim i zatwierdziłem płatność. Zadzwoniłem zaraz do właścicielki z informacją, że płatność poszła, aby nie chciała ode mnie gotówki. Ucieszyłem się, że nie muszę nigdzie jeździć, bo już byłem mocno zmęczony, a ruch na ulicach jest tu spory i trzeba uważać. Nawet z wysłowieniem się miałem już problem ze zmęczenia. Niedawno odkryłem, że jeszcze właścicielka mnie oszukała, twierdząc, że zamówiłem pokój bez śniadania. Nie pamiętałem dobrze, więc jej uwierzyłem. Pamiętałem tylko, że rzeczywiście był wybór i że zastanawiałem się co wybrać, ale nie pamiętałem co ostatecznie wybrałem. Na ten moment nie chce mi się już z nią domawiać. Może rano zmienię zdanie. Zobaczę. Generalnie normalnie nie jem śniadań, więc pewnie już to zostawię. Czajnik oraz trochę herbat i kawy w pokoju mam, więc tragedii nie ma.

Jutro rano jadę na lotnisko oddać samochód i wracam do Johannesburga. Tym razem mam pokój w CBD, czyli Central Business District. Po upadku apartheidu ta wcześniej prestiżowa część miasta mocno podupadła, ale powoli się odradza. Jednak białych ludzi na ulicach praktycznie nie widać. Przynajmniej na Google Street View. Tuż obok jest okryta niesławą dzielnica Hillbrow, kiedyś będąca we władaniu gangów, a obecnie wciąż pełna nielegalnych emigrantów, którzy okupują część opuszczonych budynków. Podejrzewam, że jakieś gangi pewnie wciąż tam są, ale już nie tak silne, jak kiedyś. Zamierzam zostawić główny bagaż na lotnisku i z samym plecakiem podjechać bezpiecznym, bo drogim, pociągiem Gautrain do stacji Park, a z niej pójść na piechotę do mojego lokum, czyli Isibaya House. Wg Google'a to 1,3 km, czyli 17 minut marszu. Dla mnie pewnie mniej. Po zakwaterowaniu chcę spróbować wyjść na miasto jeszcze raz i zrobić jakieś zdjęcia telefonem. Mam nadzieję, że mi go nie zabiorą. Zobaczymy, ale myślę, że nie będzie tak źle :-)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!