Pożegnanie z Afryką

Znów wstałem przed budzikiem, ale wpadłem na pomysł, że ten czas wykorzystam na odwiedzenie sklepów w okolicy. Przed wyjściem zrobiłem sobie kawę. Woda w moim mieszkaniu w Isibaya House nie jest najlepsza. Zwłaszcza ciepłą mocno czuć kamieniem. Nie brałem swoich kosmetyków, bo tu zawsze coś dają. Jedynie pastę do zębów, szczoteczkę i grzebień wziąłem swoje. Jednak te, które tutaj dostałem, okazały się jakieś dziwne. Zwłaszcza pod względem zapachu, bo o właściwościach myjących trudno mi coś powiedzieć. Jedynie mydło było w porządku. O zapachu cytrynowym. W łazience był jeszcze automatyczny odświeżacz powietrza, który co jakiś czas wypuszczał z siebie zapach. Też jakiś dziwny. Niespotykany u nas. Pomimo, że mieszkałem na 10. piętrze słychać było odgłosy ulicy. Wieżowiec pamięta jeszcze czasy apartheidu i może wtedy nie znano jeszcze szyb zespolonych, które znacznie lepiej tłumią hałasy. Winda na szczęście działała, bo czytałem w recenzjach, że ktoś miał okazję wchodzić na 10. piętro po schodach. Takie są uroki tej części miasta. Dziewczyna, która pokazywała mi mieszkanie, sprawiała wrażenie, że jest z niego dumna, więc pewnie dla lokalnych mieszkańców są to luksusy. Teoretycznie do budynku nie powinno się wchodzić bez użycia "pastylki". Przy jej pomocy otwiera się kratę oddzielającą recepcję budynku od wind. Jednak krata była zamknięta tylko wtedy, gdy się wprowadzałem. Później już cały czas była otwarta. W recepcji wtedy było zawsze kilka osób i może przez to się nie bali. Nawet dwóch białych chłopaków tam spotkałem. Jeden stał przed budynkiem i palił, a drugi, innym razem, gadał z portierem. Chyba, że to zawsze był ten sam. Nie wiem, bo specjalnie mu się nie przyglądałem. W każdym razie, nie może być tam aż tak strasznie.

Wyprawa do sklepów zakończyła się względnym powodzeniem. W Spar przy placu Gandhiego kupiłem sobie ciastka i sok Tropicana. Chciałem kupić jakieś biltongi, czyli to suszone mięso, aby zabrać do Polski do posmakowania. Na sklepie nic nie było. Później, już płacąc, widziałem, że coś jest za kasami i nie można sobie samemu przebierać, tylko trzeba prosić panie z kas, aby podały. Może ten towar był zbyt często kradziony? Nie wiem. W innych miastach, czy w lepszych dzielnicach Jo'burga nie było takich przeszkód. W drodze do sklepu na placu Ghandiego widziałem samotną białą, starszą już kobietę. Na placu Ghandiego jest węzeł autobusowy, więc przewija się tam mnóstwo osób. W sklepie z kolei było dwóch białych mężczyzn. Więcej białych w tych okolicach nie widziałem. Później trochę pochodziłem po okolicy i ostatecznie znów poszedłem do tego Woolworthsa, w którym byłem wczoraj. Tam też wybór nie był za duży, a biltongi wisiały w kolejce do kas. Ostatecznie wziąłem tylko jedną paczkę. Wyszedłem złym wyjściem i dzięki temu jeszcze trochę pochodziłem po okolicy, ale zdjęć już nie robiłem. Generalnie wszędzie jest dosyć podobnie. Przy dobrze utrzymanych budynkach jest w miarę ładnie, a czasami wręcz po europejsku, a już wszędzie indziej jest różnie.

Po powrocie do pokoju wypiłem jeszcze jedną kawę i za R200 kupiłem przez internet bilet na autobus turystyczny City Sightseeing zwany też Hop On - Hop Off, czyli wskocz - wyskocz. Idea polega na tym, że na trasie takiego autobusu są rozlokowane przystanki w bardziej atrakcyjnych miejscach, w których można wysiąść z autobusu i wsiąść do kolejnego. Dla mnie to trochę takie zwiedzanie dla emerytów, ale wszyscy ten autobus w Johannesburgu polecali, więc ostatecznie się skusiłem. Chociaż jak przeglądałem trasę, to nic ciekawego dla mnie nie widziałem. Jednak miałem świadomość, że po opuszczeniu pokoju znów będę z plecakiem, w którym będzie aparat i laptop. Ten autobus ma w Jozi dwie trasy, czerwoną i zieloną. Jest jeszcze trasa do Soweto, ale już osobno płatna i realizowana busikiem, a nie dużym, piętrowym autobusem z częściowo odkrytym dachem. Przez CBD, w którym mieszkałem, biegnie trasa czerwona. Z kolei trasa zielona dojeżdża do dzielnicy Rosebank, w której też jest stacja Gautrain. Pierwotnie chciałem wsiąść przy wieżowcu Carlton Centre, tym od Top of Africa, w którym byłem wczoraj, ale ostatecznie stwierdziłem, że wsiądę przystanek wcześniej w miejscu określanym jako Mining District, gdyż mają tam siedziby największe lokalne firmy wydobywcze. To miejsce było nawet bliżej mojego mieszkania. W tę stronę jeszcze się nie zapuściłem, więc stwierdziłem, że przy okazji zobaczę coś nowego. Okazało się, że ta okolica jest zupełnie inna niż to, co można zobaczyć zaledwie dwie, czy trzy przecznice dalej. Wszystko bardzo zadbane i ładne. Po ulicach chodzą elegancko ubrani urzędnicy, w tym biali. Pewnie dlatego zrobiono tam przystanek tego autobusu, bo jest bezpiecznie i ładnie. Na początku nie mogłem go znaleźć, chociaż obok niego przeszedłem. Dzięki temu wyszedłem trochę poza tę lekko cukierkową okolicę. Gdy dokładniej przyjrzałem się mapie i widocznej na niej instalacji, już wiedziałem, gdzie mam się cofnąć. Na miejscu już czekało dwóch białych chłopaków.

Mining District.

Mining District.

Mining District.

Mining District.

Mining District. Przystanek autobusu Hop On - Hop  Off i dwóch innych turystów oczekujących na jego przybycie.

Autobus mnie rozczarował. Stosunkowo krótko przejeżdżał przez ciekawe dzielnice i na dodatek zbyt szybko, aby zrobić dobre zdjęcia. W ramach biletu dostawało się słuchawki i można było posłuchać trochę o mieście i okolicach, przez które autobus przejeżdżał. Trochę to wszystko było w tonie propagandy sukcesu, ale tak to pewnie już jest w tego typu autobusach. Nikt nie będzie mówił źle o danym miejscu, ani pokazywał jego słabych stron.

Przede wszystkim wspomniano o licznych nazwach Johannesburga, o których jeszcze nie pisałem, chociaż części używałem. Najbardziej popularnym skrótem jest Jo'burg, niekiedy pisany bez apostrofu. Bardziej pieszczotliwą nazwą jest Jozi. Spotykana jest także nazwa City of Gold oraz Egoli, które po zulusku oznacza miejsce złota. Dwie ostatnie nazwy nawiązują do odkrycia w tym miejscu żyły złota, dzięki której to miasto w ogóle powstało. Okazało się, że to największe złoże na świecie, a pierwotny właściciel i odkrywca złoża odsprzedał je za zaledwie 600 funtów. Na tamte czasy, czyli w roku 1852, nie było to może małą sumą, ale w stosunku do wartości złoża po prostu śmieszną. Złoto w okolicy wydobywa się do dzisiaj, chociaż jest to już trudniejsze. W autobusie też mówiono, że Johannesburg powstał w miejscu, w którym normalnie nie zakłada się miast, gdyż nie ma ani dostępu do wody, ani nie jest na przecięciu żadnych szlaków handlowych. Gdyby nie złoto, tego miasta w ogóle by nie było. Mówiono też, że Johannesburg to najbogatsze miasto w Afryce i generalnie sporo było tego chwalenia się prestiżem, bogactwem i ważnością tego miasta dla całej Afryki. Mówiono, że Joburg cały czas się zmienia i jeżeli ktoś trafi tu po kilku miesiącach, to może zdziwić się jak bardzo w tym czasie się zmieniło. Oczywiście na lepsze.

Po drodze do kolejnego przystanku, czyli wieżowca Carlton Centre z jego Top of Africa, przejeżdżaliśmy obok placu Gandhiego i przy okazji dowiedziałem się, że postacią na pomniku, który dzień wcześniej sfotografowałem, jest jednak Gandhi. Poza historią z opuszczeniem pociągu w proteście przed dyskryminacją rasową, wspomniano też, że Gandhi przez 21 lat pracował w Afryce Południowej jako prawnik i przez ten czas sprzeciwiał się dyskryminacji rasowej.


Widok z balkonu o poranku. Nie ma chmur, a niebo jest niebieskie, chociaż widać też smog.

Pomnik Gandhiego.

Sklep Spar, w którym byłem rano.

Zdjęcie mijanej przecznicy, na której można zobaczyć w jakim uroczym stanie są chodniki w Central Business District Johannesburga.

A to tyły Carlton Centre, czyli chluby Joburga - najwyższego budynku w Afryce.  Przewodnik w windzie mówił o nim z dumą, ale przyznał, że podobno w Dubaju mają wyższy budynek. Nie dodał już, że zdecydowanie wyższy.

W autobusie, o dziwo, siedziało kilku czarnoskórych turystów, ale oni fotografowali jedynie to, co było ładne. 

Okolice centrum handlowego Carlton Centre.

Jedna z mijanych przecznic.

Busik taxi z charakterystycznymi ozdobami. Większość ma właśnie takie stylizowane flagi na bokach i z tyłu.

Uliczny handlarz.

Przejazd przez CBD trwał bardzo krótko.

Po drodze też były ciekawsze ulice. Tylko mijaliśmy je za szybko.

Lokalny czyścibut, a może nawet szewc.

Gold Reef City. Hotel i kasyno. To miejsce bardzo spodobało się moim sąsiadom. Mi mniej. W pobliżu jest podobno nieczynna już kopalnia złota, którą można zwiedzać. Może byłoby warto, ale nie zdecydowałem się.

Kolejna atrakcja na trasie to Muzeum Apartheidu. Podobno fajne, nowoczesne, ale po niedawnej wizycie w Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku nie miałem ochoty na kolejne miejsce o historii ludzkiej podłości. 

Ruch na drogach wokół Joburga.

W oddali stadion wybudowany na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej w 2010 r. To na nim odbył się finał mistrzostw, w którym Hiszpania pokonała Holandię 1:0 (po dogrywce).

Nieczystości w wodzie to typowy widok dla krajów trzeciego świata. W RPA wszystko zależy od miejsca, w jednym będzie bardzo czysto, a w innym bałagan.

Bagna z urobkiem powstałym w czasie gorączki złota. Obecnie podobno jeszcze raz je się przerabia, wykorzystując nowsze technologie, aby odzyskać jeszcze to złoto, którego wcześnie nie dało się oddzielić.   

Bilbord zachęcający do poparcia ANC, czyli Afrykańskiego Kongresu Narodowego - partii rządzącej w RPA.

Korek i tylne zdobienie busa taxi.

Szyb, który pozostał po jednej z kopalń złota.

Samochód policyjny w popularnej odmianie z miejscem dla aresztantów.

Ogromna ciężarówka, która pracowała w kopalniach. W autobusie podali trochę parametrów technicznych, ale ich nie zapamiętałem.

Jedna z mijanych przecznic w środkowo-zachodniej części miasta.

Kolejna przecznica na trasie autobusu.

Tu nie było aż tak źle jak w CBD, ale też można było wypatrzeć jakieś zdewastowane miejsca.

Widok na drogę, którą jechaliśmy.

Zabezpieczony samochód do przewozu pieniędzy. Widziałem taki pod jednym z banków. Przed bankiem stał wtedy ochroniarz z karabinem maszynowym. 

Pozostałości po dawnej stacji kolejowej, zastąpionej przez Park Station, do której przyjechałem dzień wcześniej. Starą stację rozebrano i przeniesiono kawałek dalej oraz umieszczono na betonowym postumencie jeszcze za apartheidu. Obecnie hala służy do organizowania imprez albo jako okazjonalne targowisko.

Most Nelsona Mandeli, kolejna chluba Johannesburga. Taką chlubą jest też obecnie kolejka Gautrain. W autobusie mówiono, że budowa tej kolejki była bardzo mocno krytykowana. Była bardzo kosztowną inwestycją związaną z MŚ w piłce nożnej. Uważaną wtedy za zupełnie zbędną. Jednak z czasem zmieniono zdanie i obecnie kolejka podobno nie ma już krytyków.

Nelson Mandela na jednym z budynków w dzielnicy Braamfontein, która staje się ostatnio modna. W zamierzeniach ma to być dzielnica hipsterska i artystyczna. 

Braamfonein. Trochę nowego i trochę starego Joburga.

Budynek rządowy zbudowany za czasów apartheidu. Teraz jego surowy wygląd ma pokazywać siłę i determinację nowych władz.

Budynek Południowoafrykańskiej Unii Handlowej. Wpływowej organizacji o dużym znaczeniu dla całej Afryki. Przynajmniej tak twierdził lektor z autobusu.

Wzgórze Konstytucyjne. W tym miejscu można zmienić linię czerwoną na zieloną lub odwrotnie.

Wzgórze Konstytucyjne, to w rzeczywistości fort, który za czasów apartheidu pełnił rolę więzienia. Można je zwiedzać z przewodnikiem o każdej równej godzinie w cenie R60 dla posiadaczy biletu autobusu City Sightseeing. Mnie to za bardzo nie skusiło. Można obejść fort z zewnątrz za darmo.

Jeden z parków niedaleko dzielnicy Hillbrow. Trochę o niej wspomniano w autobusie,. Mówiono, że kiedyś była to modna dzielnica o zacięciu artystycznym, ale podupadła po upadku apartheidu. W parku widocznym na zdjęciu mieszkali ludzie, bez wątpienia biedni. Gdzieniegdzie na trawnikach suszyły się rozłożone rzeczy. W zagłębieniach, czy w cieniu drzew stały prowizoryczne namioty. 

Zdecydowałem, że nie przejadę całej linii zielonej, bo nie prowadziła ona przez interesujące mnie miejsca. Dlatego pojechałem wprost do dzielnicy Rosenbank, która, chociaż leży stosunkowo niedaleko od Hillbrow jest już zupełnie innym światem. Bardziej europejskim niż afrykańskim. Było tam jeszcze więcej białych ludzi niż w Sandton. Jest tam kilka centrów handlowych. Mnóstwo restauracji i sporo okazałych siedzib różnych instytucji, czy firm. Zjadłem tam obiad, zrobiłem zakupy i ze stacji Gautrain odjechałem na lotnisko. Z przesiadką w Sandton, gdyż musiałem zmienić linię.

Rosebank.

Rosebank.

Rosebank.

Rosebank.

Rosebank. Stacja Gautrain.


Na lotnisku dotarłem z dużym wyprzedzeniem i trochę się wałęsałem w oczekiwaniu na możliwość oddania bagażu, odebranego wcześniej z wypożyczalni. W końcu wypatrzył mnie jakiś pracownik lotniska i powiedział, że mogę już oddać bagaż, mimo że nie ma jeszcze informacji o tym, gdzie go będą odbierać. Zaprowadził mnie do odpowiedniego punktu, gdzie okazało się, że rzeczywiście mogę oddać już bagaż. Przy tej okazji człowiek, który odbierał mój bagaż spytał, czy chcę papierowe bilety. Miałem tylko w wersji elektronicznej na telefonie. Obaj, razem z moim pomocnikiem przekonali mnie, że wystarczą elektroniczne. Potem trochę żałowałem, bo co by było, gdyby mi się rozładował telefon? Na szczęście nie rozładował się, ale zostało mi zaledwie kilkanaście procent. W Airbusie A380, którym leciałem do Londynu, mogłem go już podładować. Na lotnisku Heathrow też były punkty ładowania.

Wspomniane w jednym z wcześniejszych wpisów popiersie O. R. Tambo ze zniszczoną tabliczką.

Samolot linii kulula.com, z którą leciałem do Cape Town.

Dwa olbrzymy, czyli Airbusy A380 w barwach British Airways. Obok stał jeszcze taki sam należący do Air France, a kolejny w barwach Emirates był już podłączony do rękawów. Szło do niego całe stado stewardes, z których większość było blondynkami. 

Sam lot przebiegł bez specjalnych emocji. Startu nawet nie poczułem i kiedy stewardesy zaczęły się odpinać, to pomyślałem, że coś jest nie tak. Zwłaszcza, że w klasie premium ktoś chyba zwymiotował i zrobiło się małe zamieszanie. Stewardesy chodziły potem z odświeżaczami powietrza, mimo że nie było czuć żadnego przykrego zapachu. Wybrałem sobie miejsce nr 70. Podobnie jak poprzednio, na górnym pokładzie, ale tym razem nie na końcu, ale zaraz za przepierzeniem oddzielającym klasę ekonomiczną od klasy premium. Przede mną był przewijak dla niemowląt, na szczęście nieużywany. Dzięki niemu miałem więcej miejsca na nogi. Co prawda wynikł z tego problem, bo nie wiedziałem jak wyjąć sobie stolik i musiałem prosić o pomoc stewardesę. Okazało się, że trzeba odchylić podłokietnik i tam kryje się rozkładany stolik. Nie wiem, czy już kiedyś się z tym nie spotkałem, ale w tamtym momencie na to nie wpadłem. Wcześniej próbowałem oglądać film Bohemian Rhapsody o historii zespołu Queen i przez to nie zwróciłem uwagi, jak te stoliki wyjmują inni. Niestety film był tylko po angielsku, ale można było włączyć angielskie napisy. Dzięki temu łatwiej było mi zrozumieć, co mówią aktorzy. Obejrzałem tylko początek, z którego wynika, że Freddy Mercury, to nie tylko frontman i wokalista, ale jedyna charyzmatyczna osoba z Queen. Pisał teksty, wymyślał muzykę, miał dużą pewność siebie i potrafił postawić na swoim. Z filmu wynika, że to on wymyślił rock operowy, skomponował utwór obrany za tytuł filmu. Poza tym uparł się, że utwór ma trwać 6 minut. Pilnował też pozostałych członków zespołu, aby dawali z siebie wszystko i doskonalili swoje partie, co sprowadzało się do wielokrotnych powtórek. Początkowo wahałem się, czy nie obejrzeć jeszcze raz Zimnej Wojny, bo film naprawdę mi się spodobał. Jednak może dobrze, że nie zacząłem oglądać, bo tym razem dosyć wcześnie zgaszono światło i wszyscy poszli spać. Chyba też trochę pospałem, ale jak to w samolocie, ma się wrażenie, że wcale się nie śpi. Tylko czas jakoś za szybko mi umknął.

Na Heathrow, mimo wczesnej pory, ludzi było mnóstwo. Musiałem tam poczekać prawie trzy godziny, a wcześniej przejść kolejną kontrolę bezpieczeństwa. Przy tej okazji straciłem pastę do zębów, która spokojnie przeszła przez dwie kontrole w RPA. Najpierw w Kapsztadzie, gdy wracałem do Johannesburga, a potem w Johannesburgu przed lotem do Londynu. Przełożyłem pastę do bagażu podręcznego, bo oddawałem bagaż na przechowanie. Na Heathrow mój bagaż po przejechaniu przez wykrywacz od razu wjechał na inną taśmę. Podobnie jak wiele innych bagaży i przynajmniej w tym, który był przede mną, z tego samego powodu. Tylko facet przede mną miał małe buteleczki, do 100 ml każda, więc kontrolująca nas pani, przełożyła mu tylko wszystko do woreczka i pozwoliła zabrać. Moja pasta, chociaż już częściowo zużyta, miała nominalnie 125 ml, więc trafiła do kosza. Myślę, że muszą tam mieć jakiś program komputerowy, który to analizuje, bo raczej ludzie nie byliby aż tak skrupulatni. Chociaż kto wie. Z Anglikami nigdy nie wiadomo.

Lot do Warszawy przebiegł sprawnie. W Londynie padało, a widok przysłaniały chmury. Dopiero nad Niemcami chmury stopniowo zaczęły rzednąć i zaczęło być widać ziemię. Z lotniska pojechałem do Warszawy Śródmieście, bo na pociąg jadący do Warszawy Centralnej musiałbym dłużej czekać. W pociągu robiłem za eksperta dokąd on właściwie jedzie. Wszystko dzięki temu, że słuchałem informacji, czytałem opisy i wiedziałem, że Warszawa Śródmieście jest zaraz obok Centralnej. Nawet da się przejść pod ziemią. Chociaż górą łatwiej.

Jazda pendolino też była bezproblemowa. Tylko podobnie, jak gdy jechałem do Warszawy, moje miejsce było już zajęte przez jakąś panią, której sąsiadka poprosiła mnie, czy nie mógłbym się przesiąść, bo ona chciałaby siedzieć ze swoją przyjaciółką. Oczywiście zgodziłem się i tym sposobem koło się zamknęło.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!