Dzień 23 - Lima - Miraflores - ostatenie godziny w Peru (04.05.2013)

Do Limy dotarłem w ciągu 17 godzin, czyli szybciej niż zakładałem. Dworzec też okazał się w innym miejscu, ale wzdłuż trasy autobusów Metrapolitano i blisko miejsc, które już znam. Na dworcu mnóstwo taksówkarzy próbowało mnie naciągać, bo byłem jedynym obcokrajowcem, a więc łakomym kąskiem. Nie dałem się i skorzystałem z Metropolitano.

Autobus firmy Flores był czystszy niż ten firmy Excluciva, którym jechałem do Cuzco. Nawet w kibelku było czysto i nie czuć było nieprzyjemnych zapachów. Przynajmniej w początkowym etapie podróży. Później nie korzystałem. Aby obraz firmy Flores nie był taki różowy, muszę wspomnieć, że nie było papieru, mydła i, przede wszystkim, wody.

Na pokładzie była kolacja i lekkie śniadanie. Tym razem obsługą pasażerów zajmowała się pani i szło jej to trochę lepiej niż stewardowi z Excluciva. Wybrałem autobus, który miał miejsca typu cama w standardzie 160 stopni. Niby tylko 20 stopni różnicy, ale zdecydowanie mniej wygodnie. Dodatkowo, zrobiłem błąd i wziąłem ostanie miejsce, czyli blisko silnika i, bodajże, wlotu klimatyzacji. W każdym razie było dosyć głośno. Może nie aż tak, jak w samolocie, ale na komfort podróży to wpływało. Mimo wszystko, noc udało mi się przespać.

Słuchanie muzyki trochę mi się znudziło (niewiele jej mam), więc wrzuciłem sobie audiobooka, który był dołączony do mojej komórki. Paulo Coelho Coelho "Zwycięzca jest sam". Najlepsze, jak tam swoje przemyślenia na temat sms-ów wrzuca. Widać, że ich pisanie idzie mu słabo, bo pisze, że coś co można powiedzieć w kilka sekund pisze się pięć minut. Generalnie krytykuje ten sposób komunikacji, kompletnie go nie rozumiejąc. Może już z racji swojego wieku. Inne przemyślenia dotyczyły komórek w samolotach. W tym fragmencie aż roi się od błędów rzeczowych i kompletnego braku zrozumienia zarówno działania telefonii komórkowej, jak i terminologii. Według Coelho komórki łączą się z satelitami, na pokładach samolotów można korzystać z internetu komórkowego, ale tylko w laptopach, a tryb samolotowy w telefonach to specjalny tryb, w którym możemy rozmawiać przez telefon, ale płacimy cztery razy drożej. Dla wyjaśnienia, w trybie samolotowym moduł GSM nie działa i telefon nie ma żadnej łączności. Można jedynie korzystać z innych funkcji telefonu. Np. odtwarzacza MP3 czy gier. Ubolewał też, jak to producenci robią w konia pisarzy obiecując im udział w zyskach, a później tak kombinują z księgowością, że żaden film nie przynosi zysków. Krótko mówiąc, marudził. Fabuła książki też jakaś dziwna, ale co zrobić. Tylko takie coś miałem.

Jestem teraz w Miraflores, a właściwie to już chyba San Isidoro. Mniejsza z tym, w każdym razie w bogatszej i bezpieczniejszej dzielnicy Limy. Za pokój w hostelu HQ Villa zapłaciłem 50 soli. Łazienkę mam wspólną, ale jak chciałem się wykąpać, to musiałem iść do damskiej, bo tylko tam jest ciepła woda. Internet też ma kiepski zasięg. Muszę siedzieć na podłodze, aby pisać.

Miałem trochę czasu, więc połaziłem trochę po okolicy. Idąc na północ, doszedłem do ulicy skąd jeżdżą busy w kierunku lotniska, ale nie wiem, czy tym razem nie skorzystam z taksówki. Zobaczę jutro. Samolot do Madrytu mam o 10:00 rano. W czasie tej wędrówki zjadłem obiad. Zauważyłem gdzieś danie o nazwie trucha frita, czyli smażony pstrąg i się skusiłem. Pstrąga było dużo mniej niż nad jeziorem Titikaka, ale za to reszty dużo: surówki, ryżu i frytek. Zwłaszcza ryżu. Aż dziw, że nie dają pałeczek. Przed daniem głównym było jakieś pierwsze danie. Nieświadomie, wybrałem ziemniaki w jakimś sosie. Niestety, na zimno i mało, ale miał to być tylko starter. Do tego był jakiś rozwodniony sok, ale dodatkowo wziąłem coca colę. Przy okazji potwierdziłem, że w Peru też mówią personal na małą butelkę, o pojemności niemalże 300 ml. Obiad kosztował 9 soli, a cola 1,50.

Nie pisałem jeszcze o tym, ale przedwczoraj na kolację jadłem kolejne nietypowe zwierzę. Tym razem była to alpaka. Oczywiście, nie cała, tylko drobny fragment, coś a la stek. Pieczony na grillu. Mógłby trochę dłużej poleżeć, wtedy byłby smaczniejszy, ale i tak był dobry. Płaciłem coś około 10 soli. Wczoraj za to zaszalałem i poszedłem do jakiejś cevicherii. Ten taksówkarz, któremu omal nie zapłaciłem, tak mi o tym ceviche nagadał, że takie dobre i tu, w Arequipie też jest dobre, że wszedłem do restauracji, gdzie było dużo miejscowych. I zdębiałem, bo za porcję chcieli od 25 soli w górę. Piwo za to mieli tanie. Mała butelka za 3,5 sola. Zamówiłem, gdyż pomyślałem, że kto wie, co ja takiego jadłem w tej Limie, skoro to tutaj takie drogie. Wyszło na to, że jadłem to samo. Tylko tutaj dostałem większą porcję.

Wracając doi dzisiejszego dnia, później poszedłem na południe, w kierunku oceanu. Szedłem aleją Arequipa, która doprowadziła mnie ponownie do centrum handlowego Larcomar. Nawiasem mówiąc, nie mogę się uwolnić od tej Arequipy. Nawet w Limie mnie dopadła ;-)

Teraz chcę iść szybciej spać, aby trochę odpocząć przed czekającą mnie podróżą.

Dalszych odcinków nie przewiduję, więc serdecznie dziękuję wszystkim moim Czytelnikom. 
Do zobaczenia w Polsce! :-)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Miami by night

Atrakcje Miami z Super Bowl LIX w tle

¡Bienvenidos a Galápagos!